Jadwiga Kliniewska opowiedziała o swoich wojennych losach / Fot. B.Witkowski/UMB
Jadwiga Kliniewska, z biało-niebieską, obozową opaską na rękawie, szła w pierwszym rzędzie uczestników obchodów 84. rocznicy wybuchu II wojny światowej. – Trafiłam do obozu w Potulicach, gdy miałam pięć lat.
Potulice-Lebrechtsdorf – Niemcy urządzili w tej podbydgoskiej miejscowości obóz dla Polaków przymusowo przesiedlonych z Pomorza. Był to także obóz pracy i filia obozu koncentracyjnego Stutthof. W czasie wojny za drutami w Potulicach przebywało w sumie ok. 25 tys. ludzi, w tym wiele dzieci. Jednym z nich była bydgoszczanka Jadwiga Kliniewska. Miała pięć lat, kiedy najpierw została uwięziona w obozie dla przymusowych przesiedleńców w Toruniu, a potem znalazła się w Potulicach.
Niemieckim okupantom zależało na ponownym zgermanizowaniu zachodnich terenów II Rzeczypospolitej, które po traktacie wersalskim, kończącym I wojnę światową zostały włączone w polskie granice. Bydgoszcz wcielono do III Rzeszy w utworzonym przez okupantów okręgu Gdańsk Prusy Zachodnie.
Wysiedlenia miały charakter zbiorowy. W listopadzie 1940 roku w Gdańsku utworzono centralę przesiedleńczą. Pierwszy obozem w tym regionie była tzw. „szmalcówka” w Toruniu. Potoczna nazwa pochodzi od fabryki smalcu, która wcześniej tam funkcjonowała.
Zapukali głośno do drzwi
– Mój tata brał udział w Powstaniu Wielkopolskim. W zamian za zasługi otrzymał od odrodzonej Rzeczypospolitej ziemię w Targowisku Górnym koło Lubawy. Zamieszkał tam z moją mamą Wandą. Miałam dwanaścioro rodzeństwa. Gdy wojna wybuchła, z daleka tylko dochodziły jej odgłosy – opowiada Jadwiga Kliniewska.
– Była jesienna, mroźna noc 11 listopada 1942 roku. Miałam wtedy pięć lat. Wszyscy już spaliśmy. Około godziny drugiej ktoś walił mocno w drzwi. Kiedy ojciec je otworzył do domu wparowało dwóch SS-manów. Czarne mundury i czapki z trupią czaszką wzbudzały trwogę. Kazali nam natychmiast się pakować i opuścić gospodarstwo. Mieliśmy godzinę. Mama zapakowała nam tobołki. Udało jej się zostać z najmłodszym bratem, który miał wtedy dwa dni. Modliła się za nas i ściskała. Zabrałam szmacianą lalkę, która była towarzyszką mojej niedoli. Wywieźli nas na stację kolejową w Nowym Mieście Lubawskim, przyjechał tam pociąg z niemieckimi rolnikami, m. in ci, którzy mieli zająć nasze gospodarstwo. Zawieziono nas w bydlęcych wagonach do Torunia. Przydzielono nam mały kąt, wyściełany słomą na poddaszu. Dach był dziurawy, woda ciekła nam na głowy. Warunki były fatalne. W obozie panowały epidemie tyfusu, duru brzusznego czy gruźlicy. Wszy i pluskwy nie pozwalały nam spać. Starsze rodzeństwo pracowało i opiekowało się nami – wspomina.
Hitlerowcy tworzyli też specjalne miejsca zniemczenia dla dzieci. Jednym z nich był ośrodek w Jabłonowie Pomorskim. Zaadaptowano na niego Pałac Narzymskich. – Byliśmy poddawani badaniom rasowym. Mierzyli nam czaszki i dawano kategorie. Niemcy chcieli, żeby tata podpisał volkslistę. Odmówił i zaznaczył że był, jest i będzie Polakiem. Po tym wywieziono nas 14 listopada 1942 roku do Potulic – opowiada.
Trzy lata nie piłam mleka
Potulicki obóz dla przesiedleńców zaczął funkcjonować 1 lutego 1941 roku we wsi, która do 1932 roku należała do rodu Potulickich. Ostatnia przedstawicielka rodu hrabina Aniela Potulicka przepisała te tereny Kościołowi. Początkowo więźniowie przebywali w budynku przystosowanym dla 1000 osób. Zapotrzebowanie było większe, więc pod koniec 1941 roku dobudowano trzy baraki. Trafiało tam dużo dzieci w wieku między 6-12 lat.
Obóz w Potulicach w okresie wojny / Wikipedia Commons
– Obóz był otoczony dwumetrowym wałem ziemnym, za którym znajdował się płot dwumetrowy z drutu kolczastego. Często strażnikami byli więźniowie. Ludzie byli bici i torturowani. Przez robactwo, które było w koło nie mogliśmy spać. Sporo osób umierało. Później zaczęto budować nowe baraki. Brał przy tym udział nasz ojciec i najstarsi bracia. Młodsze dzieci, takie jak ja, chodziły do lasu zbierać jagody, oczywiście tylko dla oficerów niemieckich oraz chrust na opał i pokrzywy, z których robiono nam zupy. Pilnowali nas żołnierze z psami. Dostawaliśmy czasem czarny chleb i kawę. Przez trzy lata wojennej zawieruchy nie piłam nawet mleka. Warunki sanitarne były fatalne – mówi.
– Często płakaliśmy z rodzeństwem za mamą. Przyjeżdżała ona pod bramę obozu po śmierci najmłodszego dziecka, którego nie udało się uratować. Pewnego razu zagarnięto ją spod drutów i trafiła do nas. Kiedy ojcu udało się uciec z obozu podczas prac, zaczęto grozić nam, że nas zastrzelą albo wywiozą do Oświęcimia, jeśli nie wróci. Tata wrócił i na przywitanie został ciężko pobity. Dzięki uporczywym błaganiom moich krewnych zwolniono mnie i moje najmłodsze rodzeństwo w sierpniu 1944 roku. Zamieszkałam u babci. Rodzice i starsze rodzeństwo przebywali w obozie do końca – wyjaśnia.
Strażnikami nadzorującymi byli żołnierze Waffen SS. W sierpniu 1944 roku do obozu przybył batalion złożony z Ukraińców.
Cała rodzina przeżyła obóz
Obóz przestał istnieć w styczniu 1945 roku wraz z zbliżającą się ofensywą sowieckiej armii. Z obozowej dokumentacji wynika, że przez obóz przeszło 11 188 osób. Zmarło w nim 1278 osób, w tym 767 dzieci. Prawdziwe dane są znacznie większe, jednak trudno ustalić faktyczną liczbę. Po wojnie, w latach 1945-1950 na terenie obozu funkcjonował Centralny Obóz Pracy dla Niemców. Przy niewolniczej pracy zmarło ponad 3 tys. osób.
– Mama i tata oraz wszystkie dzieci, które były w obozie przeżyli wojnę. Brat jeździł w 1945 roku i nas zwoził do rodzinnego domu. Niemcy, którzy mieszkali w nim podczas okupacji uciekli. Tata został zabity w 1947 roku, a mama z gromadką dzieci dożyła 93 lat – podsumuje.
Pani Jadwiga wraz z mężem przeprowadziła się do Bydgoszczy w 1963 roku. Jest w dobrej kondycji. Cieszy się teraz obecnie ośmioma wnukami i dwojgiem prawnuków. Kilka dni temu, w wieku 97 lat, zmarła jej ostatnia siostra. Często bierze udział w uroczystościach patriotycznych. Udziela się w Związku Kombatantów Rzeczypospolitej Polskiej i Byłych Więźniów Politycznych.
Zapisz się do newslettera Bydgoszcz Informuje!