90 litrów tlenu na minutę. Tyle potrzebował do przeżycia Tomasz Zaboklicki, były prezes i współwłaściciel PESY

Tomasz Zaboklicki z małżonką i… gepard w Afryce / Fot. Archiwum Tomasza Zaboklickiego

Poluje z aparatem fotograficznym na dzikie zwierzęta. Wspina się na himalajskie szczyty. Prowadzi zajęcia z karate dla bydgoskich dzieci. Tomasz Zaboklicki, były prezes i współwłaściciel PESY opowiada o swoim życiu na emeryturze.


Roman Sidorkiewicz* – Nie za szybko odszedł pan z PESY?
Tomasz Zaboklicki – Ustąpiłem z funkcji prezesa, ale wychowałem swego następcę Roberta Świechowicza. Przeszedłem do rady nadzorczej. Było ku temu kilka przesłanek: moje zdrowie, które podupadło i chęć odzyskania swobody. 30 lat szamotaniny, aby najpierw ratować zakład, a potem by firma prosperowała i załoga miała pracę, wystarczy.
Prywatna PESA to obecnie firma państwowa.
– Kłopoty zaczęły się ze staraniem o niemiecką homologację. Konkurencja zachodnia sama chciała skonsumować ogromny tort z Unii. Nie mogliśmy sprzedać Niemcom gotowych pojazdów, banki zaczęły się nam stawiać. Kół ratunkowych było kilka: fuzja z firmami zachodnimi (Škoda), pobranie wielkich kredytów (tylko nie wiadomo skąd) oraz sprzedaż firmy. Jednak rząd RP w ramach niewyzbywania się sreber rodowych zaproponował przejęcie PESY przez Polski Fundusz Rozwoju. I tak się stało; odkupiono od nas udziały, a firma pozostała w polskich, państwowych rękach. Banki polskie od razu otworzyły swe podwoje. Odchodząc z PESY, zostawiłem kontrakty na 5 miliardów złotych!
Dziś jest pan na emeryturze, nie żal panu salonów władzy, wyjazdów zagranicznych wraz z premierami, ministrami?
– Wychowałem się w trudnych warunkach na Osiedlu Leśnym. Mama harowała na dwie zmiany, aby troje dzieci wychować i wykształcić. O ojcu lepiej nie wspominać… Dzieciństwo i młodość mnie zahartowały. Trenowałem karate i judo. Na studiach ekonomicznych, na UMK w Toruniu dorabiałem w ochronie. Na nudę nie narzekałem. Potem była roczna służba wojskowa w jednostce komandosów. Znowu twarde życie – zrzucali nas z samolotu, lądujesz na spadochronie i dalej rób, co chcesz, aby trafić do celu. Nikt nie mógł ciebie zauważyć, żyw się tym, co znajdziesz! Nikogo nie pytaj o drogę! Pokonuj trudności! To wszystko pomogło mi w życiu zawodowym.
Czym pan teraz się pasjonuje?
– Przede wszystkim nadrabiam zaległości wypoczynkowe. Mogę wreszcie jeździć i podróżować, gdzie tylko chcę i nie martwić się o nic za wyjątkiem zdrowia. Pasjonuję się polowaniami na dzikie zwierzęta – oczywiście z aparatem fotograficznym. Mam ogromną kolekcję zdjęć. Zwiedzam świat. Jestem wolny od codziennych obowiązków. W Bydgoszczy, na Osiedlu Leśnym w Szkole Podstawowej nr 15, współprowadzę zajęcia w Oyama Karate. Posiadam drugi dan – drugi stopień mistrzowski. Na zajęcia przychodzi ok. 120 osób, większość dzieci. Pracuję oczywiście społecznie, a jak trzeba to dokładam ze swoich.

Jedno ze spotkań w czasie podróży / Archiwum Tomasza Zaboklickiego

Nie nudzą się panu te wojaże. Ile można tak żyć?
– Póki zdrowie mi pozwala, nie zmienię trybu życia. Muszę nacieszyć się życiem po takiej harówie życiowej. Żona mi dzielnie sekunduje, wszędzie jesteśmy razem.


Ale miał pan niebywały przypadek w Himalajach, przeszarżował pan.
– Podczas pobytu w bazie na wysokości 5 tys. metrów dopadł nas Covid 19. Byłem półprzytomny. Dwa dni schodziliśmy do wysokości 3 tys. metrów. Dopiero stamtąd mógł zabrać mnie helikopter. W Katmandu, w szpitalu zszedłem do wagi 40 kg, karmiono mnie dożylnie. Lekarz doradzał żonie, aby się ze mną pożegnała. Nie widział szans na przeżycie. Miesiąc tam leżałem, jakoś nie umarłem. Pompowano we mnie 90 litrów tlenu na minutę. Jestem przezorny, odpowiednio się ubezpieczyłem. Tam bez polisy zostałbym skierowany na ogólną salę o fatalnych warunkach. Szybko bym odszedł w zaświaty… Polisa kosztowała mnie raptem ok. 2 tys. zł. Koszt pobytu w szpitalu to 1500 euro dziennie. Potem poleciałem sanitarnym odrzutowcem do Bydgoszczy (dwóch pilotów, lekarz, sanitariusz). Koszt ok. 700 tys. zł. Wszystko zapłacił ubezpieczyciel. W szpitalu na Seminaryjnej znowu miesiąc leżałem w izolatce. Przywiozłem superbakterię New Delhi. Po tych pobytach nie byłem w stanie chodzić – rehabilitacja jednak była doskonała. Ale straciłem 25 proc. płuc.
Zakończmy kolejowo. Jak ocenia pan projekt nowych superszybkich kolei?
– Jestem bardzo sceptyczny. W Polsce wystarczą prędkości 200-250 km/h. Projektuje się na 320 km. To ogromna różnica i koszty. Takie prędkości wymuszają całkowicie nową trakcję o innym, ogromnym natężeniu prądu. Tory muszą być odizolowane zasiekami, żadnych poziomych skrzyżowań, przejścia dla zwierząt. Łatwo o sabotaż. Wytrasowanie nowych linii z dużymi łukami to dewastacja krajobrazu, karczowanie lasów, burzenie zabudowań. Stacje winny być w centrum miast – jak wobec tego ma przebiegać trasa w Bydgoszczy.

*Roman Sidorkiewicz, autor rozmowy – działacz społeczny ze Szwederowa, autor książek „Bydgoszcz mój fyrtel” i „Pożegnanie z przeszłością”. 

Udostępnij: Facebook Twitter