Antoni Rosołowicz – sportowa legenda Bydgoszczy. Wioślarz, olimpijczyk i dyrektor z Zachemu

Antoni Rosołowicz, drugi od lewej w swej czwórce / Archiwum rodzinne Antoniego Rosołowicza

Już wchodził na trap samolotu lecącego na olimpiadę w Melbourne w 1956 roku, ale Urząd Bezpieczeństwa nie wypuścił do Australii syna AK-owca z Wilna. Sylwetkę Antoniego Rosołowicza, który w tym roku skończył 90 lat, kreśli Roman Sidorkiewicz, autor książki „Bydgoski Fyrtel”.

Antoni Rosołowicz, rocznik 1933, nestor bydgoskiego wioślarstwa, wilnianin z pochodzenia, tak właśnie rozpoczął swą olimpijską karierę. Urząd Bezpieczeństwa nie dał mu wyjechać. Ojciec 23-letniego wówczas Rosołowicza służył w AK i całą okupację walczył w partyzantce w podwileńskich lasach. To wówczas wystarczyło, by młodemu wioślarzowi wybić z głowy rewelacyjną podróż na koniec świata.

Olimpiada w Tokio przepadła przez temperament kolegi

Antoni był uparty. Dalej trenował w BTW. W kraju nadeszła polityczna odwilż i pozwolono mu jeździć za granicę. Doczekał się olimpijskiej nominacji w Rzymie w roku 1960. Niestety, jego czwórka bez sternika medalu nie zdobyła. Antoni te lata wspomina z rozrzewnieniem – mogli jeździć po całej Europie, co było w tamtych latach ogromnym przywilejem. Szczególnie kiedy odnosiło się sukcesy.

Antoni Rosołowicz przed wioską olimpijską w Rzymie / Archiwum prywatne


Gazety o nim się rozpisywały, został osobą publiczną. Często przebywał poza domem, jak nie na zawodach, to na obozach kondycyjnych. – Te ostatnie tylko z nazwy takimi były. Tam dopiero dziewczyny ich podrywały, a my je! – wspomina Rosołowicz.
Na następną olimpiadę w Tokio znowu pechowo się nie załapał, gdyż jeden z partnerów miał duże kłopoty męsko-damskie i czwórka się rozpadła. To były właśnie namacalne efekty takich obozów.

Chemia była marzeniem

Antoni Rosołowicz ma potężny album z wycinkami z gazet i zdjęcia z czasów swych startów. Na pierwszej stronie program dwudniowych regat o mistrzostwo woj. bydgoskiego, które odbyły się w latem 1951 roku. Pierwszego dnia – „na Brdzie koło Głównej Poczty”, a drugiego „w Brdyujściu pod Bydgoszczą”. 18-letni Rosołowicz pływał w nich w ósemce Kolejarza Bydgoszcz.


„Rok 1953 był rokiem rozczarowań i niespodzianek po nieudanym starcie na regatach eliminacyjnych w Kruszwicy, gdzie w skiffie byłem piąty, po pogromie w Chełmży przyszły nieoczekiwane zwycięstwa w Poznaniu na MMP-ie oraz Mistrzostwach Polski” – podsumowuje kolejny rok swoich startów 20-letni wioślarz.
Dziesiątki prasowych wycinków i zdjęć ukazują sportowe życie Rosołowicza, także olimpijski start w Rzymie. Jest przepustka do wioski olimpijskiej i zdjęcia z igrzysk. W notce z Ilustrowanego Kuriera Polskiego czytamy: „ma jeszcze jedno pragnienie: jak najszybciej zaraz po Olimpiadzie zdać ostatni egzamin na UMK i uzyskać tytuł magistra chemii”. Sportowy album kończy się na 1964 roku. Na ostatniej stronie zdjęcie z triumfu czwórki Rosołowicza na regatach w Wiedniu.

Życie zbyt intensywne

Po zakończeniu kariery sportowej powstał dylemat: co dalej robić? Miał kwalifikacje trenerskie, ale nie czuł się dobrze w tej roli. Postanowił zmienić swój świat i związać się z przemysłem chemicznym, a konkretnie z potężnym wówczas Zachemem.
Rozpoczął pracę od podstaw. Został aparatowym, pracował na produkcji. Awansował na brygadzistę. Praca w Zachemie była w systemie trzech zmian – na okrągło przez cały tydzień. Piął się w górę; został kierownikiem laboratorium, a później kierownikiem dużego oddziału produkcyjnego.
Na produkcji zetknął się z realnym światem. Trzeba mieć duże talenty organizacyjne i psychologiczne, by brać robotniczą, rogatą samą w sobie, trzymać w dyscyplinie. Tam nie ma miejsca dla pięknoduchów. Problemów w pracy było mnóstwo, a czołowym było… złodziejstwo. – Własność państwową ludzie traktowali jako niczyją i hulaj dusza. Cenna na rynku była pianka poliuretanowa; nie można było odpędzić się od złodziejstwa – opowiada.
Postanowił walczyć z tym zjawiskiem. Nie miał jednak wielu sprzymierzeńców. Rosołowicz narobił sobie wielu wrogów. Nie miał przyjaciół w związkach zawodowych jak i organizacji PZPR, do której należał.
– To po co panu PZPR, do której pan wstąpił, czyżby dla kariery? – pytam
– Do partii wstępowały dwie kategorie ludzi – wyjaśnia – Bezideowi karierowicze oraz ludzie pragnący coś zrobić realnego w tamtych czasach. Siebie zaliczam do tej drugiej kategorii. Wstąpiłem i nie żałuję; byłem w dobrym towarzystwie Andrzeja Szwalbego i Szczepana Pieniążka. Ile oni dobrego zrobili, współdziałając z władzą! Ileż Bydgoszcz zyskała i polskie sadownictwo!
– Wielu z tych ludzi, którzy okradali Zachem, beczało później po jego upadku – wspomina pan Antoni.
Po drodze rozpadło się mu małżeństwo. – Zbyt intensywnie żyłem – przyznaje nasz bohater – Z obecną żoną żyję szczęśliwie ponad czterdzieści lat.
W Zachemie dalej awansował. Został zastępcą dyrektora ds. socjalnych. Miał pod sobą cały ogromny w czasach PRL majątek zakładowy, który posiadał domy wczasowe, stołówki, szpital, domy kultury, osiedla mieszkaniowe, ogródki działkowe, szkoły zawodowe. A wszystko to dla siedmiu tysięcy dusz! Rosołowicz pracował do 1993 roku.
Potężny Zachem niestety upadł. Objeżdżamy wspólnie stary teren. Antoni Rosołowicz z nostalgią pokazuje dawne miejsca pracy. Wszystko się zmieniło. W parku przemysłowym, na gruzach Zachemu, wyrosły nowoczesne zakłady. To go cieszy. – Tak natura dała, stare umiera, nowe się rodzi i trzeba się z tym pogodzić.

Roman Sidorkiewicz – autor książki „Bydgoszcz – mój fyrtel”, działacz społeczny, radny osiedla Szwederowo

Udostępnij: Facebook Twitter