Himalaje – widok z kosmosu / Wikipedia Commons, nasa,.gov
Czy w Himalajach byłem blisko śmierci? – Nie byłem. Ale śmierć na mnie czyhała – mówi Ryszard Długołęcki – człowiek renesansu z Bydgoszczy.
Chciał być aktorem, został lekarzem. Był przy początkach szpitala im. Biziela, Wspiął się na szczyty Himalajów i tłumaczył Szekspira. Wyjechał za ocean, ale wrócił, bo tęsknił za Bydgoszczą. Ryszard Długołęcki, człowiek o trzech twarzach: lekarz, himalaista, tłumacz literatury. Można jeszcze dodać, że niedoszły aktor, bo razem z egzaminami na Akademię Medyczną w Warszawie, starał się także o przyjęcie do szkoły teatralnej.
Ukończył już 90 lat, jest w doskonałej formie, pogodny i ciągle aktywnie tłumaczy dzieła swego literackiego idola, Williama Szekspira.
Ryszard Długołęcki odebrał w 2018 roku na Zamku Królewskim w Warszawie medal „Gloria Medicinae”
Skakał o tyczce. Został lekarzem
Pochodzi z Prużany na Polesiu. Wojnę przeżył w Warszawie; dorabiał sprzedawaniem gazet i papierosów. W czasie powstania, w 1944 roku, przebywał w Grójcu. Po wojnie widział ruiny stolicy. Makabryczny widok. Po Starym Mieście nic nie zostało. Ludzie mogli poruszać się ścieżkami między ruinami, wśród kopczyków z grobami z krzyżami.
Rodzina dostała się do Inowrocławia. Tam ukończył liceum, a następnie zaczął studia na Akademii Medycznej w Warszawie, choć zdawał także równolegle do szkoły teatralnej. Już w liceum tłumaczył teksty z łaciny na język polski, angielski i fascynacja Szekspirem nastały później. Zawsze był wysportowany, na studiach był czołowym polskim skoczkiem o tyczce, choć wielkiej furory nie zrobił.
Po studiach los sprowadził go do Bydgoszczy, tu rozwinęła się jego kariera zawodowa i tu zapoznał swą miłość Gertrudę, dietetyczkę, dziewczynę ze Szwederowa, z którą związał się na zawsze. Widać jej opiekę, choćby po ciągle wspaniałej sylwetce.
Pracował w bydgoskich szpitalach i w pogotowiu ratunkowym. Został świetnym chirurgiem, a także organizatorem i administratorem. Był konsultantem przy budowie szpitali w Inowrocławiu i wojskowego w Bydgoszczy. Kiedy powstawał w Bydgoszczy szpital im. Biziela, został dyrektorem tej lecznicy w budowie. W czerwcu 1980 roku kierował przeprowadzką szpitala im. Jurasza, który zamykano na czas remontu, do nowego wtedy Biziela. To było karkołomne wyzwanie organizacyjne i fachowe. Szpital Jurasza musiał być opróżniony. Trwała ewakuacja pacjentów, sprzętu, a zabiegi, operacje nie mogły być przekładane.
Jakaś siła w nim tkwi, że całe życie podejmował nowe wyzwania. W latach 60. XX wieku jego kolega po fachu Eugeniusz Temlak namówił go do wspinaczek wysokogórskich. Długołęcki długo się nie zastanawiał. Aby się obyć z wysokościami i zarobić dodatkowe pieniądze, najął się, i to na trzy lata, do pracy przy uszczelnianiu okien i elewacji wieżowców i bloków. Pracował z kolegami, alpinistami w całej Polsce tylko na linie, bez rusztowań. A byli to fachowcy, ludzie z doktoratami nawet z habilitacjami. Kiedyś usłyszał, jak pewna babcia mówiła do wnuka: Widzisz tak będziesz pracował, tak skończysz, jak nie będziesz się uczył.
Na szczyty Himalajów
Himalaje – widok z obozu na wysokości 5500 m na szczyt Makalu / Fot. R. Długołęcki
Czy w Himalajach był pan blisko śmierci? – pytam.
– Nie byłem. Ale śmierć na mnie czyhała. Kiedyś Krzysztof Wielicki dał mi szansę na wyprawę na Lhotse. Nie mogłem z pewnych względów pojechać. Pojechał za mnie kolega Czesław Jakiel. I niestety zginął; leży w jednej szczelinie z Kukuczką. Widzi pan, oprócz umiejętności trzeba mieć łut szczęścia – odpowiada Ryszard Długołęcki.
Do ekip na wyprawy w najwyższe góry świata trafił, bo w każdej mile widziany był lekarz. Miał zapobiegać i leczyć, choć pomoc była tym trudniejsza, im większa była wysokość. Długołęcki chciał najpierw uczyć się teorii ale nie znalazł podręczników. – Na przykład obrzęk płuc inaczej przebiega w górach niż w dolinach. W takim przypadku trzeba delikwenta ewakuować szybko w dół. Nie zawsze jest to zgodne z ambicjami tego wspinacza ani z kierownictwem wyprawy. To rodziło konflikty – wspomina.
Wyprawy w Himalaje były kosmicznie drogie na ówczesne PRL-owskie realia. Księżycowy kurs dolara powodował, że finanse były najtrudniejszą przeszkodą. Ale poradzili sobie – Polak potrafi. Zapraszano na wyprawę wspinaczy ze świata, a nasi mieli doskonałą opinię. Podział ról był taki – wy dajecie gotówkę, my całą resztę (sprzęt, żywność, leki). I tak się to toczyło.
Długołęcki dochodził do wysokości 6800 m. Dalej szli wyczynowi himalaiści. Jako lekarz musiał czuwać w bazie.
Pytam: – Co w was, himalaistach, siedzi takiego, że musicie wspinać się po górach, narażając siebie na życie i zdrowie? Mało to waszych zginęło, jak Kukuczka, Rutkiewicz, Latałło, Czok, Berbeka i wielu innych? Czy wam życie niemiłe?
– Ciągnie nas walka z naturą, podziwianie jej piękna, sprawdzenie samego siebie. W grupie wspinaczkowej inna jest hierarchia wartości. Nie ma miejsca na intrygi, układy i znajomości. Tylko mocniejsi zwyciężają, słabsi odpadają. W życiu, na ziemskim padole, możesz awansować, będąc słabeuszem, ale dobrym intrygantem. W górach – w żaden sposób. To jest wspaniałe.
Zaczęło się od Hamleta
Ciągnęło go do jeszcze innego działania – do tłumaczeń. Nigdy nie studiował anglistyki, ale świetnie opanował ten język. Zaczął od tłumaczeń medycznych, potem przyszła literatura sensacyjna aż przyszedł czas na Szekspira. Teatr go zawsze fascynował. Po przeczytaniu „Hamleta” w oryginale, postanowił zabrać się za tłumaczenie.
Przetłumaczył szekspirowskie sonety i największe dzieła Szekspira. Poza „Hamletem” jeszcze „Makbeta”, „Ryszarda III” i wiele innych.
Ryszard Długołęcki wyjaśnia – Musiałem trzymać się wiersza 11-zgłoskowego, tak jak w oryginale, z zachowaniem rymu i rytmu. Ponadto obowiązuje mnie tzw. średniówka po piątej zgłosce oraz akcenty po czwartej i dziesiątej zgłosce! Dam przykład z aktu trzeciego Makbeta:
„Myśmy zranili węża, nie zabili.
Gdy do sił wróci, naszym mrocznym planom
Będą – jak dotąd – grozić jego zęby”
O jego dokonaniach pisali znani krytycy. Marcin Orliński orzekł: „Podjęcie wyzwania, jakim jest nowy przekład sonetów zasługuje na podziw, ale obarcza tłumacza dużą odpowiedzialnością. Tłumacz nowego przekładu nie tylko musi się zderzyć ze złożoną problematyką sonetów, ale także nawiązać kontakt z dzisiejszym odbiorcą, pokazać, że Szekspir jest wciąż aktualny”.
Prof. Marta Gibińska-Marzec napisała: „Pan Ryszard Długołęcki jest autorem tłumaczeń sonetów i Hamleta. Przekład Makbeta, podobnie jak inne, jest bardzo udany. Tłumacz wnika starannie w tekst, rozumie zawiłości składniowe, wieloznaczność słownictwa, daje sobie radę sprawną i bogatą polszczyzną, proponując ciekawy, nowy tekst tej tragedii”.
Z Polski do Oregonu i z powrotem
Człowiek z takimi dokonaniami opuszcza nagle Bydgoszcz, Polskę i wyrusza nad Pacyfik!
Doktor Długołęcki wyznaje: – Nasza jedyna córka Ewa na studiach w Toruniu poznała Amerykanina. On skradł jej serce i ciąg dalszy nastąpił – ślub i wyjazd na stałe do stanu Oregon, do miasta Medford. Tam pracują, dorobili się dwojga dzieci. A my tu sami w dużym domu jednorodzinnym na Szwederowie – brakowało nam córki z rodziną. Młodzi często przyjeżdżali, ale tylko na krótko, tak samo jak my do USA. Wszyscy chcieliśmy być ze sobą na stałe, córka gorąco nas namawiała. Postanowiliśmy wyemigrować, choć przyjaciele nie mogli się nadziwić. Sprzedaliśmy wygodny dom i …droga wolna!
Oregon to piękny stan na zachodzie USA– łańcuchy gór pochodzenia wulkanicznego, wspaniałe lasy, masa dzikiej zwierzyny, wybrzeże Pacyfiku. – Z początku było nieźle. Mieszkaliśmy u naszej córki i jej rodziny, mieliśmy wszystko. Miasto spore, ludzie mili. Problemy zaczynały się, jak nadeszła sroga zima. Co tu robić? Nijak stąd wyjść, komunikacji publicznej nie ma. Młodzi wyjeżdżali swymi autami, a ty człowieku siedź! Ładne krajobrazy za oknem to zbyt mało. Jedyne zajęcie to przygotowywanie posiłków. Na zakupy samemu nie ma gdzie iść; wszędzie kilometrowe odległości. Bez auta jak bez ręki. W Ameryce człowiek jest niewolnikiem samochodu. Jego kondycja decyduje, co z tobą się dzieje. On tobą rządzi! – opowiada Ryszard Długołęcki.
Z dnia na dzień zaczęli tęsknić za Polską. – W niej się urodziliśmy i spędziliśmy całe życie. Wspominaliśmy ludzi, miejsca, polskie święta i obyczaje piękny polski język, nasze groby, krajobrazy, ba, nawet polską kuchnię…Tak, tak „starych drzew” się nie przesadza. Kto w Ameryce przejmie się jakimiś imigrantami z Polski. Kogo obchodzi jakiś lekarz, tłumacz Szekspira! Byliśmy wyalienowani z tamtego społeczeństwa. To nie nasz kraj, to nie nasza ojczyzna! Postanowiliśmy wracać. Były i smutek, i łzy, ale trudno. Do kraju, do ukochanej Bydgoszczy. I teraz znów tęsknimy za naszymi, tam, w Oregonie…
Zapisz się na nasz newsletter!