Ksiądz z Bydgoszczy na Szlaku św. Jakuba – Camino, pielgrzymowanie na koniec świata

Ks. Jacek Wachowiak / Fot. B. Witkowski/UMB

– Ile tak naprawdę potrzeba człowiekowi do szczęścia. Mój plecak podczas wędrowania na Camino ważył 5,7 kg. Na 20 dni całej wyprawy! A i tak okazało się, że o jedną rzecz wziąłem za dużo – mówi ksiądz Jacek Wachowiak, misjonarz św. Wincentego a Paulo z parafii Zmartwychwstania Pańskiego, pielgrzymujący na szlaku św. Jakuba.

Camino de Santiago, czyli Droga św. Jakuba to szlaki pielgrzymkowe do katedry w Santiago de Compostela w północno-zachodniej Hiszpanii, gdzie według tradycji pochowany jest św. Jakub Apostoł. Nie ma jednej trasy pielgrzymki, a uczestnicy mogą dotrzeć do celu jednym z wielu szlaków (prowadzą także przez Bydgoszcz i nasz region). Szlak oznaczony jest tzw. muszlą św. Jakuba. Istnieje od ponad tysiąca lat. Bydgoska Droga św. Jakuba biegnie od Bydgoszczy do Mogilna. Jest to kontynuacją Pomorskiej Drogi św. Jakuba, Drogi Pelplińskiej i łączy się w Mogilnie z Drogą Wielkopolską prowadzącą dalej do granicy z Niemcami i aż do Santiago de Compostela. Bydgoska Droga św. Jakuba rozpoczyna się przy stacji PKP Bydgoszcz Wschód i prowadzi ulicami miasta do Bazyliki św. Wincentego à Paulo).

Mapa Szlaków św. Jakuba w Europie / camino.net.pl

Roman Laudański: – Nim zapytam o Camino, przypomnę ci klasę z naszej podstawówki. W jednej ławce siedziałeś z Andrzejem. Obydwaj zostaliście księżmi.

Ks. Jacek Wachowiak, misjonarz św. Wincentego a Paulo z parafii Zmartwychwstania Pańskiego: – W podstawówce tematy religijne nie były aż takie ważne, pojawiły się dopiero w szkole średniej. Obydwaj próbowaliśmy pogłębiać swoje życie duchowe. Chodziliśmy na spotkania oazowe, zadawaliśmy pytania. W przypadku Andrzeja zaowocowało to wyborem drogi seminaryjnej w Kościele Ewangelicko – Metodystycznym. Dzisiaj jest biskupem tego Kościoła i jego zwierzchnikiem. Kiedy był w seminarium prowadziliśmy – przy okazji naszych spotkań – długie rozmowy związane z Biblią, niektóre z nich trwały 6 godzin. Modliliśmy się wspólnie przy okazji Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan. Gdy rozmawiam z Andrzejem przy różnych okazjach, mam wrażenie, że ciągle nadajemy na starych, dobrych „falach”.

– Pamiętasz moment swojej decyzji?

– W szkole średniej przez długi czas nie miałem w sobie „smaku” wiary. Co tu dużo ukrywać, nudziłem się podczas nabożeństw w kościele czy na katechezie. Jednak nasze pokolenie, dzisiejszych sześćdziesięciolatków plus raczej nie miało odwagi powiedzieć rodzicom: Nie interesuje mnie religia i chodzenie do kościoła. Skoro musieliśmy, chodziliśmy na religię i niedzielne msze. Jeszcze w trzeciej klasie liceum byłem raczej niewierzącym – praktykującym. Coś się jednak wydarzyło… Uczyłem się w „szóstce”. Miałem wymagającą  nauczycielkę z chemii. Była bardzo ważna klasówka, na którą nie byłem za bardzo przygotowany. Uznałem, że to idealny moment, żeby coś zaproponować Panu Bogu, z którym nie byłem w najlepszych relacjach. Postanowiłem, że jak z tej klasówki dostanę coś więcej niż trzy, to w czasie ferii będę chodził przez tydzień, dzień w dzień, do kościoła – wtedy parafią mieszkańców Kapuścisk byli „Męczennicy” (parafia Świętych Polskich Braci Męczenników). Były zimowe ferie, pierwszy tydzień nie dałem rady. Od następnego zacząłem wypełniać zobowiązanie. Przychodziłem do kościoła ostatni i wychodziłem pierwszy. Stałem przy drzwiach, więc znikałem szybko. (Kiedy dziś widzę, że ktoś się spóźnia na msze lub stoi z tyłu przy kropielnicy, to myślę: Może z niego będzie jeszcze ksiądz?) Rodzice byli bardzo zdziwieni moją „pobożnością”.  Gdy we wtorek wróciłem z kościoła, zapytali, co się dzieje? Mówiłem, żeby się nie martwili.

Msza św. na „końcu” świata. Fot. archiwum ks. J. Wachowiaka

– Czyli żadne tam chóry anielskie czy olśnienia nie miały wpływu na twoją decyzję.

– Poczekaj. Następnego dnia – w środę –  poczułem się w kościele jak w domu. Odnaleziony. Mocne doświadczenie. Nie miałem żadnego objawienia, nie słyszałem żadnych głosów, natomiast nie chciało mi się wyjść z kościoła. Niepojęte. To był dla mnie szok. Nie potrafiłem wyjść z kościoła. Kościelny zaczął mnie przeganiać, bo chciał zamknąć kościół i pójść do domu. Byłem wściekły, że mnie wyrzuca. Nagle zmieniło się wszystko, chociaż nie zewnętrznie. Po prostu wszystkie praktyki: spowiedź, Eucharystia, nabożeństwa nabrały dla mnie życia. Wszystko mi pasowało: modlitwa, słowo, śpiewy. Nawet tłok mi nie przeszkadzał. Powód jest oczywisty – Duch Święty dotknął mojego serca i pokazał Jezusa jako żyjącego Pana. Dzisiaj, po wielu latach każda msza św. uobecnia tamto doświadczenie, które zmieniło całe moje życie. Najpierw  zmieniłem decyzję o kierunku studiów.  Jak wielu z kolegów i koleżanek myślałem o medycynie, ale uznałem, że to jednak nie moja bajka. To może psychologia w Poznaniu? Bo chciałem pomagać ludziom. Złożyłem papiery do Poznania. Wtedy dowiedziałem się, że kolega z klasy myśli o seminarium. Zacząłem myśleć, czy to również nie jest moje życie? Kolega, widząc moje dylematy, zaprowadził mnie do  znajomego księdza Andrzeja, misjonarza w bazylice. O jego genialnej intuicji rozeznawania powołania krążyły legendy. Pamiętam to spotkanie. Wysłuchał mnie, zaciągnął się papieroskiem i powiedział: „Jak ty myślisz o powołaniu, to na tym świecie już nigdy do końca nie będziesz szczęśliwy”. Jedno zdanie. Po latach mogę potwierdzić, że załatwił mnie tym stwierdzeniem.  Zrozumiałem to w taki sposób – jeżeli zmarnujesz dar powołania, to żadne bogactwa i sukcesy tego nie zrekompensują, nie uczynią cię szczęśliwym. A ja chciałem być szczęśliwy.

– Od ilu lat jesteś księdzem?

– W tym roku minie 37 lat.

– Kiedy pomyślałeś o pielgrzymce, Camino de Santiago, czyli drodze świętego Jakuba?

– W 2023 roku obchodziłem 35. rok kapłaństwa i skończyłem sześćdziesiątkę. Pomyślałem wtedy, że to dobra okazja, aby podziękować Bogu za dar powołania, za to, że w kapłaństwie odnalazłem swoje życie  i swoje szczęście. Dzisiaj, gdybym miał wybierać ponownie, również wybrałbym drogę kapłaństwa.   Wędrowanie do Santiago de Compostela pojawiło się u mnie w naturalny sposób. Zawsze lubiłem podróżować, spacerować kilometrami. Chodzenie to forma relaksu, medytacji, wyciszenia czy okazja do podsumowań. Camino pojawiło się u mnie również podczas lektury książek podróżnika Marka Kamińskiego. Jego książka „Trzeci biegun” jest o Camino. Opowiada o wyprawie trwającej kilka miesięcy. Marek Kamiński szedł od grobu Immanuela Kanta w Królewcu, czyli – jak napisał – od „bieguna rozumu” do „bieguna wiary”, czyli Santiago de Compostela. Wtedy pojawił się u mnie pomysł, by pielgrzymowaniem uczcić moje wydarzenia.

W drodze. Fot. archiwum ks. J. Wachowiaka

– Opowiedz, czym jest Camino?

– Camino to różne drogi do grobu świętego Jakuba,  który według tradycji znajduje się w Santiago de Compostela. To autentyczny fenomen (1,5 mln pielgrzymów w ubiegłym roku – przyp. red.). Gdzieś wyczytałem, że jedynie 40 procent pielgrzymów deklaruje, iż wybiera się na Camino z powodów religijnych. A idą tysiące i co roku więcej. Pielgrzymowanie trwa od średniowiecza. Jest atrakcyjne i popularne. Na szlaku do Santiago de Compostela nie spotyka się tłumów, ludzie idą własnym tempem.

Z oczywistych powodów odpowiada mi atmosfera wyciszenia, samotności, ale równocześnie nie osamotnienia. Tam człowiek może dowiedzieć się bardzo wiele o sobie. To wyprawa w głąb samego siebie. Marek Kamiński był przekonany, że pokona tę drogę  w pełnej mocy. Przecież jest doświadczonym podróżnikiem, zdobywcą biegunów. A ktoś o nim powiedział, że choć zdobył bieguny, to jeszcze nie odnalazł drogi do własnego serca. Na koniec przyznał, że przyszedł do Santiago skruszony. Może to jest ten fenomen?

– A czego ty szukałeś na Camino?

– Tak jak wspomniałem – pierwszym motywem była droga wdzięczności za życie i kapłaństwo. Drugi wymiar to szukanie odpowiedzi na pytanie: Co ja jeszcze mogę z tym życiem zrobić? Czego ode mnie oczekuje Bóg? (Nie ukrywam, że zdarzały mi się intensywne marzenia o misjach, choćby w Kazachstanie) Jest taki moment w życiu, kiedy niektórzy z nas zaczynają się już zwijać, podsumowywać. Przecież już coś osiągnęliśmy, strzeżemy tego i mówimy, że nie czeka nas nic nowego. Trochę mi żal takich ludzi. Pielgrzymowanie, droga była zawsze dla mnie znakiem czegoś nowego, co otwiera i sprawia, że człowiek nie chce zamknąć się w świecie, w którym już coś osiągnął. Dla wierzących nieustanne pielgrzymowanie jest znakiem, że życie tu na ziemi jest drogą do wieczności, gdzie wszelkie pielgrzymowanie ostatecznie ustaje, bo w końcu człowiek dotarł do miejsca przeznaczenia.

Chciałem też zobaczyć, ile tak naprawdę potrzeba człowiekowi do szczęścia. O Camino często mówi się w kontekście niezbędnych rzeczy do zabrania. Mój plecak podczas wędrowania ważył 5,7 kg. Na 20 dni całej wyprawy! A i tak okazało się, że o jedną rzecz wziąłem za dużo. Stąd refleksja: jeżeli masz, to się dziel. Jeżeli zbierasz, to pytaj, dlaczego, a jeżeli gromadzisz, to po co? Camino na nowo stawia ci pytania: Co jest twoim szczęściem? Co jest wartością w twoim życiu? Co jest jakością twojego życia?

Camino pokazuje nasze uniki, ucieczki i zabezpieczenia, które nie pozwalają nam oddychać. A może powinniśmy widzieć swoje życie ciągle jako nową jakość, wartość? Bez momentu, w którym mówisz, że to koniec, że nie chcesz niczego więcej?

Droga. Fot. archiwum ks. J. Wachowiaka

– Okazuje się, że można i trzeba chcieć żyć w każdym, nawet zaawansowanym wieku.

– Życie smakuje w każdym wieku. Czasami zastanawiamy się, jak żyć – zamiast po prostu żyć. Podejmujemy różne wyzwania dotyczące wyglądu, diety, dokształcania się na kolejnych kierunkach. Kiedyś rozmawiałem ze studentką, która była na trzech kierunkach. Mówiła, że ma wielkie ambicje. Wyglądała jak wrak człowieka – przemęczona, z nieobecnym wzrokiem.  W porządku. Można mieć ambicje, marzenia. Na ile jednak wszystko co robię, łączy się z miłością? Jeżeli człowiek nie kocha, zawsze będzie żył „obok” życia. Można realizować różne projekty, marzenia, zdobywać kolejne „szczyty”, a obok ktoś usycha z samotności i tęsknoty. Czasami we własnym domu. W filmie „Pokuta” staruszka pyta się kogoś, czy ta droga prowadzi do świątyni. „Nie”, słyszy w odpowiedzi.  „To po co droga, która nie prowadzi do kościoła”. Parafrazując, można powiedzieć – jaki jest sens życia, w którym się nie kocha? Podam piękny przykład. Kiedyś do kancelarii przyszła kobieta – powiedziała – „Jestem 78-letnią wdową i chcę poprosić o ślub, mój ślub, dla jasności. Moim wybrankiem jest 93-letni kawaler. Od lat prowadzę mu dom, zaiskrzyło między nami”. Byłem na tym ślubie. Msza była sprawowana w ich domu. Gdyby nie kontuzja nogi kawalera, poszlibyśmy do kościoła. Pan młody pełen życia. Mówi: „Księże, co się będziemy ukrywać z miłością”. Był ślub, błogosławieństwo, obiad weselny i „gorzko, gorzko”. Kiedy ten pan miał 96 lat, powiedział mi: „Warto było żyć 93 lata, żeby mieć takie trzy lata, jakie mam teraz z moją żoną. Jaki ja jestem szczęśliwy” Może o to chodzi? Camino, droga ciągle pyta, jak żyjesz? W co się angażujesz? Chodzi o życie, w którym oddychasz pełna piersią.

Pamiętam człowieka, którego na początku mojego kapłaństwa zapraszałem do kościoła, na Eucharystię. A on, że jest „młodym biznesmenem, i że te sprawy  już go nie interesują”. To oczywiście osobista sprawa, ale dzisiejszy świat pokazuje pewne ścieżki, które do Boga nie prowadzą. A Camino pozwala także – nie krytykując i nie negując – znaleźć własny oddech. Chodzi o odnalezienie tego, co jest moje. Mojego życia, mojej historii bez naśladowania nowych prądów czy papugowania zachowań. W moim wypadku – takiej jakości kapłaństwa, które będzie miłowaniem Boga i człowieka, szczególnie ubogiego.

– Jak wyglądał dzień pielgrzymowania?

– Ryszard, mój towarzysz, 81-letni wrocławianin miał bardzo zdyscyplinowany rytm dnia. I to ja musiałem mu dotrzymywać kroku. Do godziny szóstej rano każdy z nas już się obudził, oporządził, zjadł śniadanie. Około szóstej rano startowaliśmy. Zazwyczaj szedłem za nim. To był czas na modlitwę, różaniec. Po 7-8 kilometrach robiliśmy postój w przydrożnym barze, gdzie jedliśmy drugie śniadanie. Szliśmy dalej i znowu po 7-8 kilometrach szukaliśmy miejsca na Eucharystię. Na trasie rzadko znajdowaliśmy kościoły, najczęściej były zamknięte, a otwierane dopiero wieczorem. Odnajdywaliśmy odpowiednie miejsca, odprawiałem mszę. Jeśli mijali nas pielgrzymi, to pozdrawiali nas lub dołączali. Później szukaliśmy miejsca na posiłek. Śniadania i kolacje jedliśmy w miarę skromne. Natomiast obiad musiał być solidny. Szukaliśmy obfitego i sensownego cenowo menu dla pielgrzymów. Zdarzało się, że jednego dnia szliśmy 37 kilometrów i ok. godz. 16 lądowaliśmy w pielgrzymim schronisku, czyli w albergues. Nie napinaliśmy się w sprawie dziennego kilometrażu. Czasem przeszliśmy ponad 30 km, czasem 25 lub 15 km. Kiedy szliśmy przez hiszpańskie wąwozy, było ślisko, mokro. Często padał deszcz, a peleryna była idealnym okryciem. Byliśmy wtedy umordowani i taki dzień kończył nam się około godz. 13. Dłuższy wypoczynek był potrzebny. Zawsze były jakieś problemy z nogami.

– Jak fizycznie wytrzymałeś Camino?

– Znasz to powiedzenie – po kopie i po chłopie. Nie było źle! Oficjalnie trasa z Porto do Santiago liczy 280 km. Natomiast my wcześniej wędrowaliśmy z plecakami po Fatimie, Porto. Realnie zrobiliśmy około 350 km. Dla mnie nie był to wyjątkowy wysiłek, kiedyś biegałem, jeździłem na rowerze. Samego wędrowania mieliśmy dwanaście dni. A gdy chodzi o kondycję, jedynym niełatwym momentem był dla mnie dzień, kiedy rano wypiłem za mało wody. Wydawało mi się, że zaraz znajdziemy sklep, a okazało się, że sklepów nie było, a temperatura rosła zdecydowanie za szybko. Dobrze, że kolega miał wodę. Jakoś wróciłem do formy. Zabrałem obuwie sportowe i sandały. Rany na nogach, owszem się zdarzały. Może byłyby większe, gdybyśmy pielgrzymowali „na czas”. Udało nam się chwycić rytm pielgrzymki, a nie wędrówki. Nie chcieliśmy na siłę robić kolejnych kilometrów. Wiedzieliśmy, że w terminie wejdziemy do Santiago, gdzie czekały na nas noclegi.

Kiedy znajdowaliśmy albergues na nocleg, pokazywaliśmy paszport pielgrzyma, dowód osobisty i na tej podstawie dostawaliśmy łóżko na dużej sali. Spotykało się pielgrzymów rożnej narodowości: Niemców, Amerykanów, Kanadyjczyków, Brazylijczyków, Ukraińców i oczywiście Hiszpanów. Polaków nie było zbyt wielu. Sen wyglądał różnie, niektórzy korzystali z zatyczek do uszu, bo kiedy na 20-osobowej sali kilka osób zaczyna chrapać, to trudno przespać noc. Ale intencją było pielgrzymowanie, nie jechałem po to, żeby się wyspać.

– Jak wyglądało wejście do Santiago?

Fot. archiwum ks. J. Wachowiaka

– Dostaliśmy oficjalne certyfikaty pielgrzymów Camino. W południe trafiliśmy na mszę dla pielgrzymów, w czasie której mogliśmy zobaczyć rozhuśtaną kadzielnicę (botafumeiro, ok. 80 kg wagi!) bujającą się po całej katedrze św. Jakuba. Po dwóch noclegach wynajęliśmy samochód i pojechaliśmy do miejsc oficjalnie kończących pielgrzymkę – Fisterra, Muxia, czyli na kraniec świata, jak sądzono w średniowieczu. Niektórzy zostawiają tam coś na skałach, kąpią się w oceanie. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na dwa dni w Barcelonie. Piękne miasto, zabytki, klimat. Jako były piłkarz Chemika Bydgoszcz czasami dopytywałem mieszkańców Barcelony o Lewandowskiego. Widziałem szczere, pozytywne reakcje.

– Camino było dla ciebie dobrym czasem?

– Genialnym! W czerwcu minie rok od mojego pielgrzymowania. Nadal chętnie o tym opowiadam. Niedługo po powrocie do Polski, pomyślałem, że za rok wyruszę na kolejny szlak – Camino del Norte – na północy Hiszpanii. Cały szlak liczy ponad 800 kilometrów. Ale w pewnym momencie uznałem, że jeszcze nie pozwoliłem mojemu jubileuszowemu doświadczeniu powiedzieć wszystkiego. Przecież nie ma co planować posiłku, kiedy na stole stoi jeszcze jedzenie. Camino Portugues  to jedno z moich najcenniejszych doświadczeń duchowych, ludzkich, kapłańskich. Ono jest jak otwarta księga z kolejnymi stronicami domagającymi się przeczytania.

Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informje”!

Udostępnij: Facebook Twitter