Zygmunt Antończyk i jego pasja – fizyczna aktywność / Fot. B. Witkowski/UMB
– Moje życiowe motto to trzy słowa: działanie, uczenie się, praca – mówi 97-letni Zygmunt Antończyk, nestor bydgoskich nauczycieli.
Trzecie piętro bloku na bydgoskich Bartodziejach. Zygmunt Antończyk, były nauczyciel szkół w Bydgoszczy, od jego początków jako Wyższej Szkoły Nauczycielskiej związany z obecnym Uniwersytetem Kazimierza Wielkiego wychodzi na balkon i zaczyna swój normalny dzień. Gimnastykuje się w otwartych drzwiach. – Czy pan potrafi świadomie poruszyć mięśniami skośnymi brzucha? – zaskakuje mnie pytaniem. – Bo ja to robię.
W czerwcu Zygmunt Antończyk skończy 97 lat. Jeszcze w ub. roku jeździł na rowerze do osiedlowego sklepu. – Z żoną, moją Terenią razem jeździliśmy Ale jej od trzech lat nie ma – mówi emerytowany nauczyciel akademicki, instruktor narciarski, trener pływania i tenisa stołowego, w młodości gimnastyk, były oficer. A do tego jeszcze rzeźbiarz-amator, wielbiciel książek, szczególnie biografii wielkich ludzi i dzieł filozofów, pasjonat podróżowania.
Sokoły i Jędrusie
– Wie pan, bo ja od siódmego roku życia to już pracowałem – wspomina pan Zygmunt. Urodził się w Tarnobrzegu. – Ojciec był z zawodu elektrykiem. Elektryfikował przed wojną Tarnobrzeg i Centralny Okręg Przemysłowy. Pracował także jako kinooperator.
Rodzina mieszkała w gmachu Towarzystwa Gimnastycznego Sokół w Tarnobrzegu. – W Sokole jako dziecko ustawiałem stoły, sprzątałem.
Tam też zaczął się sport w jego życiu. – W Sokole grało się w ping ponga. Miałem 10 lat i już salta robiłem.
Przyszła wojna i niemiecka okupacja. Wtedy przydała się fizyczna sprawność. Zygmunt Antończyk wdrapywał się na elektryczne słupy i robił spięcia, kiedy potrzebne było to AK-owcom ze zgrupowania „Jędrusie”. – W okupacji żyliśmy tylko z tego, co wyhodowała i uprawiała rodzina. Wojnę przeżyłem w Tarnobrzegu. Ojciec zginął tam w 1944 roku – opowiada nestor nauczycieli akademickich na UKW.
Hitlerowska okupacja Tarnobrzega zakończyła się w 1944 roku. 16-letni wychowanek Sokoła uprawiał gimnastykę i uczył się w Państwowym Liceum Humanistyczno-Matematyczno-Fizycznym im. hetmana Tarnowskiego. Pokazuje zdjęcie ze starego albumu z fotograficznym tableau z abiturientami szkoły – rocznik 1948. Patrzy z niego młody Zygmunt Antończyk, który marzy już wtedy o studiach na Akademii Wychowania Fizycznego. Nic dziwnego, skoro w szkole był prawą ręką nauczyciela wf i kapitanem zespołów w siatkówce, piłce nożnej i pływaniu. – Mój nauczyciel wf w Tarnobrzegu mówił: Ty w piłkę i w siatkę grasz. Gimnastykiem jesteś. Masz niespełna 160 cm wzrostu, a skaczesz wzwyż tyle samo. Musisz iść na AWF.


Zygmunt Antończyk w mundurze podporucznika i jako instruktor pływania – lata 50. ub. wieku
Śpiewająco zaliczył wszystkie sprawdziany na AWF. Był jednak rok 1950. Najgorszy okres stalinizmu. – Wyrzucili mnie za brak czerwonego krawata. Na naszym roczniku był człowiek, o którym się potem dowiedzieliśmy, że pracował dla UB. Ten kapitan chciał, żebyśmy wszyscy byli w ZMP i nosili czerwone krawaty. A Antończyk na zebranie bez niego przyszedł. Miałem złożyć samokrytykę, ale powiedziałem, że czerwonego krawata nie mam i nie założę. Zawsze mówiłem to, co myślę.
Z AWF został dyscyplinarnie relegowany i od razu wcielony do wojska. Trafił do Szkolnego Batalionu Oficerów Rezerwy do Szprotawy. – Mówiłem, że wierzę z człowieka. Zawsze się znalazł ktoś mądry, który mi pomógł. Tak samo było w Szkolnym Batalionie Oficerów Rezerwy Artylerii. Dał znać do dowództwa okręgu, że ma u siebie żołnierza-gimnastyka, który przygotowuje oficerów do wieloboju, a jemu pomaga w matematyce. Bo ja byłem taki dziwny, że maturę zrobiłem celująco z matematyki. Przyjechał ktoś z dowództwa z Wrocławia i kazali mi się zgłosić w klubu OWKS Wrocław. Tam już byłem w prawdziwej drużynie sportowej. Pół roku trwało, zanim przyszedł telegram z Warszawy: Antończyka przesłać do nas, do CWKS. W stolicy spotkałem świetnego człowieka, dziennikarza „Żołnierza Wolności”, który obiecał mi, że pomoże mi znowu dostać się na AWF. Dotrzymał słowa. Jako żołnierz-sportowiec skończyłem uczelnię. Po studiach byłem już porucznikiem. Chciałem do Krakowa, ale w MON dali mi skierowanie do Elbląga, do oficerskiej szkoły piechoty. Zbliżałem się ciągle do Bydgoszczy. Zauważył mnie szef wyszkolenia sportowego w bydgoskim dowództwie okręgu. Wiedział, że jest taki sprawny porucznik Antończyk, który też dobrzy uczy pływania. No i znalazłem się w Bydgoszczy.
Budowałem stadion Zawiszy
Od 1953 roku por. Antończyk stacjonował już w Bydgoszczy – Kwaterowałem na budującym się stadionie Zawiszy. Mój przyjaciel Jurek Hoffmann był inżynierem. Kierował pracami budowlanym. Dostałem kompanię żołnierzy. Woziliśmy samochodami ziemię do budowy stadionu – wspomina. Zawsze ciągnęło go jednak do sportu. W OWKS Bydgoszcz (nazwa Zawiszy w latach 50.) był instruktorem gimnastycznego wieloboju. Kariery w wojsku nie zrobił. – Nie awansowałem. Pewnie ciągnął się za mną ogon z „czerwonym krawatem”. Pozbyli się mnie, ale szczerze mówiąc, liczyłem na to. Podobała mi się praca w Szkole Podstawowej nr 15. Wojsko się nią opiekowało. Uczyłem tam wf. Obsadziliśmy boisko wokół drzewami. Zbudowaliśmy zimą piękne lodowisko – mówi pan Zygmunt – W moim życiu znowu pojawił się człowiek, który mnie zauważył. Wtedy w Bydgoszczy tworzono Studium Nauczycielskie, które później przekształciło się w Wyższą Szkołę Nauczycielską, prekursorkę obecnego Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego. Ówczesny kurator oświaty zapytał mnie, czy chciałbym w studium prowadzić zajęcia wf. To był 1958 rok.
Potem już była Wyższa Szkoła Pedagogiczna – prowadził zajęcia na uczelni do początku lat 90.
Trzy życia
W mieszkaniu Zygmunta Antończyka wszędzie widać rzeźby z drewna. To jego dzieło. – Rzeźbić zacząłem po siedemdziesiątce. A mój idol to Michal Anioł. Prawdziwy geniusz. Zrobiłem swoje wersje jego „Mojżesza” i „Dawida”, płaskorzeźbę z jego wizerunkiem. Najbardziej lubię czytać biografie mądrych ludzi. Proszę spojrzeć na to…
98-latek pokazuje zeszyt w czarnej oprawie. W środku, uporządkowane tematycznie i alfabetycznie książki, które przeczytał. Widać kolejne grupy: „Lektura, Pisarze. Filozofia. Tematy”. – Wszystkie biblioteki w Bydgoszczy były moje. Sam już teraz nie chodzę, ciężki mi się już schodzi, ale znajome bibliotekarki, które kończyły ten kierunek, przynoszą mi książki do domu. Filozofia to kolejne moja miłość. „Carpe diem” – ciesz się życiem. „Sapere audo” – chciej być mądrym, jak mówi motto UKW. Tego się trzymam. Mówi się, że kto czyta, żyje dwa razy. A ja to miałem jeszcze trzecie życie… Bo zwiedzałem świat z żoną. Syreną i maluchem pojechaliśmy do Bułgarii, Jugosławii. Trzy razy byliśmy w Stanach. Zobaczyliśmy tam wszystkie parki narodowej. Polecieliśmy także do Chin – opowiada i wyjmuje albumy ze zdjęciami ze swych egzotycznych wojaży. Wszystkie zdjęcia są pieczołowicie opisane. Są także mapki podróży. – W USA park narodowy kanion Bryce jest dla mnie najpiękniejszy. Wielki Kanion Colorado nie za bardzo mi się podobał. Yosemite też piękne miejsce, łącznie z El Capitan. Ostatnio ktoś się wspiął na jego szczyt.
A ostatnia pańska podróż?
– Z żoną, moją Terenią. Byliśmy w Norwegii. W 2007 roku. Przeglądam te zdjęcia, bo to moje wspomnienia. Terenia zmarła trzy lata temu.
Samotność – najtrudniejsza część życia
– Ciągle się czegoś uczę. Gdy moja żona odeszła, musiałem się nauczyć gotować, ziemniaki, ryż, makaron zmywać naczynia, dom prowadzić. Żyję sam trzy lata, ale niech pan zobaczy, nie ma tu w domu ani pyłka.
Kiedy zachorowała żona, zaczął się jeszcze interesować zdrowiem i biologią. – Poznałem twórczość Arona Antonofsky’ego. Zamiast do lekarza, wolał się pogimnastykować. Tam samo jak ja.
Czego pan zapragnie, gdy ukończy sto lat?
– Od trzech lat marzę, żeby był ktoś, kto choć ze dwa razy w tygodniu przyjdzie do mnie i pogada. Bo co z tego, że gram z komputerem w szachy i sudoku. Chciałbym popatrzyć w oczy człowiekowi.