Uciekały spod rosyjskich rakiet ze Lwowa. Znalazły drugi dom na Miedzyniu w Bydgoszczy

Razem spędzą święta (od lewej stoją): Irena Pavliv, Sofija Pavliv, Wojciech Woźniak trzyma Kornelkę. Siedzi Małgorzata Woźniak z Felusiem na kolanach. Obok stoi Karolina Kozii / Fot. B.Witkowski/UMB

Po wojnie Irena wraca do domu, do Lwowa. Sofija chce zostać w Polsce. Ale teraz wspólnie z rodziną w Bydgoszczy, u której mieszkają, przeżyją święta. Najpierw – polskie. Dwa tygodnie później – ukraińskie.

Gdyby nie wojna, przy świątecznym stole we Lwowie zasiadłaby: Irena Pavliv z mężem Michałem, ich córka Sofija oraz wnuczka, Karolinka Kozii. Próbowaliby dwunastu postnych potraw. Najważniejszą jest kutia, ugotowana pszenica z przetartym makiem, orzechami, miodem, suszonymi jabłkami, gruszkami i śliwkami. Na stole stałby słomiany „diduch” – ścięta i spleciona pszenica ustawiona kłosami do góry. Symbol rodziny i zdrowia. Pod obrusem sianko, w rogach stołu ząbki czosnku gwarantujące domownikom zdrowie oraz makówki symbolizujące liczną rodzinę.

Ale trwa wojna. Będzie inaczej. Irena, Sofija oraz Karolinka usiądą przy świątecznym stole w bydgoskim domu Małgorzaty i Wojciecha Woźniaków. Gosia i Wojtek mają dwoje dzieci: Kornelkę i małego Felusia. Ze Lwowa dojedzie na święta Michał, mąż Ireny.

Do schronu w piwnicy

Dwa dni po wybuchu wojny w Ukrainie Małgorzata i Wojciech Woźniak z bydgoskiego Miedzynia postanowili, że podzielą się mieszkaniem z uchodźcami z Ukrainy. Gotowość zgłosili urzędowi. – Tylko nikt się do nas nie zgłosił – przypomina pochodzący z Tucholi Wojciech Woźniak. W Tucholi mieszka także Mariusz Wegner, przedsiębiorca od lat zafascynowany Ukrainą. Tucholskie Bractwo Kurkowe utrzymywało serdeczne więzi z bractwami kozackimi. Po wybuchu wojny Mariusz gościł sam lub kwaterował u przyjaciół ukraińskie kobiety z dziećmi. Jeździł również z darami. – Znamy się z Martą, córką pana Mariusza – opowiada Wojtek. W ten sposób do Woźniaków trafiła Irena z córką Sofiją oraz wnuczką Karolinką.

Kamienica, w której we Lwowie mieszka Irena z rodziną, stoi niedaleko dworca kolejowego. W domu słychać było stukot przejeżdżających pociągów. Kiedy Irena z Sofiją o tym opowiadają, w oczach mają łzy.

Irena Pavliv: – Do ostatniego dnia nie wierzyliśmy, że będzie wojna – wspomina. – Obudziły nas syreny. Mąż kazał nam zejść do piwnicy.

Sofija: – Nie rozumieliśmy, co się dzieje. Nikt wprost nie mówił, że będzie wojna. Coś…, ktoś…, gdzieś…, ale raczej w uspokajającym tonie, że będzie dobrze. Co prawda w ostatnich dniach na domach pojawiły się napisy: „Do schronu”, ale budziły zdziwienie, uśmiech. Jakie schrony? Gdzie? W piwnicy? Przecież tam ciemno i chłodno.

Na wszelki wypadek zgromadzili w niej zapas wody.

Sofija wspomina, że przed rosyjskim atakiem zmarł jej dziadek. Wojna, spanikowani ludzie uciekający z miasta. Korki. Oni w tłumie przez kilka godzin jechali na wieś, na pogrzeb dziadka.

Irena: – Potem przyszła do nas sąsiadka z półtorarocznym dzieckiem i mówi do córki: Jadę do Polski. Zabieraj Karolinkę, jedziemy razem samochodem do granicy.

Do polskiej granicy

Oni mieli znajomych, którzy już stali w kolejce do granicy. A ja nie chciałam jechać. Jak w dwadzieścia minut podjąć taką decyzję? Zamknąć jedno życie, wyjechać w nieznane? W domu płacz. Pojechałam z córką. Kiedy w korku znaleźliśmy tych znajomych, okazało się, że dla mnie i dla Karolinki nie mają miejsca. Ruszyłam pieszo w kierunku granicy obwieszona torbami z córeczką na rękach. Zimno, szłam w tłumie kierującym się w stronę granicy. Wszyscy płakali. Szłam długo. Byłam w stresie, adrenalina działała. Nie wiem, ile kilometrów było do przejścia. Nikt nam nie pomógł. Zero łazienek. Karolinka z mokrymi rzeczami, jak przebrać dziecko? Noc. Podchodziłam do każdego samochodu i prosiłam, żeby wpuścili dziecko, nas choćby na chwilę do środka, żeby podwieźli do granicy. Nikt nie zareagował nawet tam, gdzie w samochodzie było miejsce. Dopiero w jednym samochodzie, w którym w ogóle nie było miejsca, młoda mama pozwoliła nam usiąść obok trójki swoich dzieci. Dojechaliśmy do granicy.

Sofija

Po polskiej stronie czekał na nich kuzyn mieszkający w Bydgoszczy.

Irena: – Kiedy dowiedziałam się, że rzeczy córki i wnuczki zostały w samochodzie sąsiadki, spakowałam co trzeba i następnego dnia pojechałam za Sofiją i Karolinką. To był piątek. O godz. 19 wyjechałam autobusem ze Lwowa do granicy. Znowu tłok, zimno. Na szczęście przed granicą ktoś rozpalił ognisko. Mogliśmy się ogrzać. A po polskiej stronie był już inny świat, łzy, gorące napoje, jedzenie. Ubranka dla dzieci, pampersy, wózki, kołdry. Nieoceniona pomoc, bardzo dziękujemy. Samochody wolontariuszy do miast, do których chcieliśmy dojechać.

Po trzech dniach podróży była w Bydgoszczy. Pamięta, że był poniedziałek.

Obrazy wojny

Irena świetnie mówi po polsku, co docenili wolontariusze w byłym centrum pomocy uchodźcom w bydgoskim Myślęcinku. – We Lwowie ludzie w moim wieku po prostu znają język polski. Przecież razem mieszkali Ukraińcy, Żydzi, Polacy, Ukraińcy. Po drodze niczego się nie bałam. Buzowała we mnie adrenalina. Chciałam dotrzeć do miejsca, w którym była moja córka i wnuczka. A czy dotarłabym tam pieszo czy kolejnymi samochodami? Obojętnie! Jeśli wtedy się czegoś bałam, to o męża, który został we Lwowie. Jakby jakaś siła w sekundę rozerwała naszą rodzinę.

Irena z Sofiją codziennie czytają doniesienia z Ukrainy. O nalotach, o braku światła, a teraz jeszcze o braku wody. Codziennie przez szesnaście godzin w ukraińskich domach nie ma światła. W całym kraju. A od dziś nie ma wody we Lwowie.

W bydgoskim centrum wolontariatu Irena nasłuchała się najróżniejszych opowieści. – Pracowałam jako tłumacz. Każda z naszych kobiet z dziećmi swoją opowieść rozpoczynała mocno zdenerwowana. Wiele potrzebowało pomocy psychologa, pomocy medycznej.  Na miejscu stała karetka pogotowia. W pewnym momencie miałam już zdarty głos, żołnierz podał mi megafon, żeby z niego korzystała, ale spowodowało to taki stres u dzieci, że natychmiast go odłożyłam. Dzieci chowały się pod siedzenia.

Karolinka w Bydgoszczy, kiedy tylko słyszała przejeżdżające pogotowie na sygnale, bała się, że zaraz zacznie się bombardowanie.

Irena: – W centrum wolontariatu, w Myślęcinku, przyjmowaliśmy dziennie trzysta rodzin z Ukrainy. Poza kolejką musieliśmy najpierw przyjmować kobiety w ciąży, z noworodkami. Od godz. 9.00 rano do 19.oo wieczorem. Codziennie oprócz niedziel. To był cudowny czas.

– Na początku mieszkaliśmy u rodziny, ale mówią, że z rodziną mieszka się co najwyżej przez trzy dni. Po tygodniu szukałam już innego mieszkania, ale nie mieliśmy pieniędzy na wynajem – opowiada Irena.

Sofija wspomina pierwsze wyjście do sklepu w Polsce. Chciała kupić pomarańcze dla malutkiej. Aż wzniosła oczy do nieba, kiedy zaczęła przeliczać cenę: „Karolinko, dziś obędziemy się bez pomarańczy”.

Telewizor chodził non stop

– Próbowałam sobie wyobrazić, co przeżywała Sofia uciekająca z dzieckiem na rękach – opowiada Małgorzata Woźniak. – Gdzie? Dokąd? Straszne. Bardzo to przeżyłam. A ta powszechna polska pomoc w tamtym czasie była czymś wspaniałym. Serca rosły.

Na początku wojny była na ostatnich nogach przed urodzeniem Felusia. – Był strach – przypomina Małgorzata – Nikt nie wiedział, czy ta wojna nie przyjdzie do nas. Szybko okazało się, że bardzo dużo uciekinierów potrzebuje pomocy. Nie zastanawialiśmy się ani chwili. Połowę naszego domu chcieliśmy przeznaczyć na biuro, ale to mogło poczekać.

Wojciech Woźniak: – Wtedy trudno było skupić się na pracy. Odświeżałem internetowe wiadomości, żeby zobaczyć, co się dzieje.

Małgorzata: – Na co dzień nie włączamy telewizora, ale wtedy chodził non stop. 

Wojtek: – Po wybuchu wojny Gosia sprawdziła ważność naszych paszportów. Okazało się, że powinniśmy wyrobić sobie nowe, ale najbliższy wolny termin w urzędzie był za półtora miesiąca.

Mąż został we Lwowie

Jak sobie radzi mąż Michał we Lwowie? – Żadna z rakiet nie uderzyła w naszą kamienice – opowiada Irena. – Kiedy zaczynał się nalot, i akurat rozmawialiśmy przez telefon, mąż dla bezpieczeństwa stawał przy najgrubszych ścianach nośnych. Sklepy we Lwowie normalnie działają, ale teraz ceny są takie, że na niewiele cię stać. Taniej jest kupić coś w Polsce i przekazać do Lwowa. Na święta mąż przyjedzie do Polski.

Sofija: – Kiedy pierwszy raz od rozpoczęcia wojny przyjechałam do Lwowa po dokumenty i dyplomy, wybrałam się do sklepu. I widząc te ceny, płakałam. Chleb, masło, wszystko bardzo podrożało. Przed wojną sklepy były pełne, dużo ludzi robiło zakupy. Teraz niewielu kupujących. Chodziłam po sklepie i ocierałam łzy. Kupiłam tylko chleb i masło. Nic więcej.

Powtarzające się nocne alarmy uniemożliwiły sen. – Na stres najlepsze jest działanie – opowiada Sofija – Najpierw w nocy ugotowałam tacie zupę solankę. Próbowałam spać, ale podrywałam się na łóżku przy kolejnych alarmach. To zrobiłam kotlety, pilaw, a kiedy tato wrócił rano z pracy bardzo się zdziwił, że całą noc spędziłam w kuchni.

Ireną alarm zastał we Lwowie na przystanku tramwajowym. Dostała ataku paniki. Zadzwoniła do męża z pytaniem, co ma robić? Usłyszała: „Popatrz, co robią ludzie obok ciebie. Stoją, czekają na tramwaj, idą? Zrób tak samo”.

Smaki świąt

– To z pewnością będą dla nas wszystkich wyjątkowe święta, bo inne – uśmiecha się Gosia. – Już wymieniamy się przepisami. Już posmakowaliśmy specjałów kuchni ukraińskiej. Wojtkowi bardzo smakuje solanka, a ja uwielbiam pielmieni. Cieszymy się, że mogliśmy pomóc ludziom w potrzebie.

Najpierw wspólnie przeżyją polskie święta, dwa tygodnie później – ukraińskie.

Co będzie dalej? – Koniec wojny, wracam do domu – mówi Irena. – Rozmowy z naszymi ludźmi są bardzo trudne, bo wielu nie ma do czego wrócić. Koleżanka, z którą razem pracowałam, pochodzi z Mikołajowa. Mąż w wojsku. Domu nie ma. Zburzony, zbombardowany, jak całe miasto. Inna koleżanka mieszkała w Mariupolu. Tam zostały same ruiny. Trzymają się Polski. Inna pochodzi z Chersonia. Na wieść, że miasto jest wolne, zapowiedziała, że kupuje bilet i wraca.

Sofija chciałaby zostać w Polsce.

———

Udostępnij: Facebook Twitter