Stanisław Lejkowski – twórca naszych wnętrz i znanych miejsc: od Savoya po pomnik Tysiąclecia

Stanisław Lejkowski / Fot. B.Witkowski/UMB

– Nie mam sobie nic do zarzucenia. Zrobiłem za mało. Mogłem mniej balować, a więcej pracować (śmiech). Ciągle czegoś szukałem – wspomina 93-letni Stanisław Lejkowski. Człowiek mnóstwa talentów: artysta plastyk, grafik, architekt wnętrz, projektant mebli, pomników, elementów przestrzennych w mieście.

Roman Laudański – W toruńskim UMK studiował pan różne kierunki związane ze sztuką.

Stanisław Lejkowski: – Owszem – były takie możliwości. Proszę zobaczyć, przyniosłem katalogi z moimi pracami.

– Widzę mury obronne i kościół podominikański w Chełmnie.

– Te wszystkie prace dotyczą nie tylko Chełmna, gdzie się urodziłem i wychowałem. Mam sentyment do Chełmna, pamiętam je przedwojenne, za okupacji i po wojnie. Z Chełmna wygonili mnie „ubole” (Urząd Bezpieczeństwa). Zaczęli mnie inwigilować, to uciekłem do Bydgoszczy, żeby zrobić maturę. Pierwszy rocznik u Mariana Turwida w 1950 roku.

– Głupoty socrealistyczne pana nie ominęły?

– Socrealizm miałem w głębokim poważaniu, ponieważ robiłem swoje. To były moje realizmy (Stanisław Lejkowski pokazuje zdjęcie z tablicą pamiątkową i modelem żołnierza). To tablica pamiątkowa poświęcona mojemu ojcu i 66. Kaszubskiemu Pułkowi Piechoty, w którym służył. Tata był szefem izby chorych w tym pułku. Pomnik czeka na odlew, tu pokazałem model. W latach 1923 – 1939 pułk stacjonował w Chełmnie. Przed wojną miałem 10 lat, ciekawość spraw wojskowych była we mnie wielka. Pułk znam na pamięć. Chełmińskie rondo sąsiadujące z koszarami nazwano imieniem pułku. Wymyśliłem dla nich tablicę i pomnik.

Stanisław Lejkowski
Stanisław Lejkowski / Fot. B.Witkowski / UMB

– Wykładowcy toruńskiego UMK byli otwarci na to, co się dzieje w światowej sztuce?

– Pochodzili z Wilna, to powinno wystarczyć za rekomendację. Całe życie bardzo dużo pracowałem. Kiedy poznałem np. grafikę, to szukałem nowych form, żeby się ich nauczyć, z rzeźbą włącznie.

Alejka „Lejka”, czyli od dancingu po kawiarnie

– Jak pan patrzy na zmiany w Bydgoszczy?

– Z tym gorzej, bo przy moim peselu mam problem ze spacerami. Przed laty, wtedy jeszcze na ulicy 1 Maja (obecnie Gdańska) była alejka „Lejka”.

– Wyjaśnijmy: kluby, kawiarnie i restauracje, których wnętrza pan zaprojektował: „Savoy”, „Parnasik”, „Cristal”, Restauracja Rybna, Karczma Słupska, „Słowianka”, aż po restaurację przy „Zawiszy”. Kto wymyślił alejkę „Lejka”?

– Koledzy dla żartu. Przy projektowaniu trzeba było pamiętać, że mieliśmy za mało technologii. Wszystko robiliśmy z – przepraszam – (tu niecenzuralne słowo). Kombinowało się, żeby końcowy efekt udawał nowoczesność. Trzeba było powoli przechodzić też w inne formy, bo ludzie mieliby kłopot z gwałtownym przejściem od socrealizmu do kubistycznych form.

– Proszę o wspomnienie związane z klubem „Savoy”, w którym bawili się bydgoszczanie.

– Przy projekcie bazowało się na meblach. Tam była tylko jedna ściana, reszta to okna. A trzeba było pomieścić wszystkie funkcje. Jak pan zrobił bar, to już była ściana z alkoholem. Bar najpierw był na końcu, „estrada” na łuku, bo początkowo lokal ten był przeznaczony na tzw. „podwieczorki przy mikrofonie”. Z jednej strony były siedzenia, a z drugiej się tańczyło. Dziś okazuje się, że przeżyłem zaprojektowane przez siebie lokale.

– Była różnica między projektowaniem wnętrza „Savoy’u” a „Zodiaku”?

– Wielka różnica. Tam po raz pierwszy miałem do czynienia z nocnym lokalem, do projektu podchodziłem bez specjalnego doświadczenia. Owszem, byłem w kontakcie z architektami. Pojawił się też pomnik Tysiąclecia…

-…do którego później dojdziemy.

– Nie ma nic potem. Potem były inne rzeczy, inne realizacje. To się wszystko wiąże. Wtedy wojewodą był Aleksander Szmidt ze Stronnictwa Ludowego. Współpracowałem ze Szmidtem. Zrobiłem im w urzędzie nie tylko salę posiedzeń. Czasem żartowano, że byłem „nadwornym” wojewody. Na świecie była moda na architekturę modernistyczną. Później przyjechało do Bydgoszczy dwóch w generalskich epoletach. Stanęli nad projektem pomnika Tysiąclecia i zaczęło się: – „Tego orła z gniazda, to niech pan zdejmie. – Dlaczego? – Bo nam przypomina tego spod Monte Casino”. Do pomnika miało prowadzić obniżenie terenu, rodzaj wąwozu rozchodzącego się na końcu w dwie strony. Po obu stronach miały być duże płaskorzeźby przedstawiające pierwszą i drugą Rzeczpospolitą. Tylko na tych płaskorzeźbach było za dużo świętych. „Nazwijmy pomnik nie Tysiąclecia, a Czynu Społecznego”. Przecież wtedy władza kłóciła się z kościołem.

Pomnik Tysiąclecia na Skwerze Leszka Białego

– Ponieważ Kościół katolicki obchodził Millenium chrztu Polski, a władza chciała przyćmić to swoimi uroczystościami.

– Budowali tysiąc szkół na tysiąclecie! Wojewoda chciał mieć jeszcze coś swojego, to wymyśliłem mu pomnik. Przybliżyłem projekt do współczesnej formy architektonicznej. Byłem zafascynowany modernistyczną budową miasta Brasilia. Pomnik był moją własną pracą, w którą nikt nie miał się wtrącać. Chciałem po cichu przez to przejść i nie spodziewałem się, że wojskowi odczytają z mojego orła -Monte Casino! Wiązki laurowe miały otaczać górę pomnika i stanowić gniazdo orła. Później okazało się, że pomysł wkopania się w grunt był niemożliwy. Po stronie byłego już kina „Polonia” było niżej o metr. Kazali mi też dopisać z przodu: „Lud Ziemi Bydgoskiej – Ojczyźnie”. Zaś na płytach bocznych znalazły się informacje, ile wykopaliśmy kartofli i ile buraków!

Stanisław Lejkowski
Stanisław Lejkowski / Fot. B.Witkowski / UMB

– Raczy pan żartować?

– Poważnie! Wcale nie kpię. Litery zostały odlane z aluminium i wciśnięte w cement. Ludzie to szybko rozebrali. Na koniec okazało się, że tego placu nie wolno zabudowywać, ponieważ wszyscy po cichu mówili, że pod placem jest bunkier zbudowany jeszcze za „Wilusia”.

– Nie trafił pana szlag, że tak potraktowano ten projekt?

– Nie, ale opowiem historię z otwarcia. Na wmurowanie aktu erekcyjnego zjechała się cała wierchuszka. Orkiestra zaczyna grać, wieńce czekają na złożenie, a tu jak nie lunie! Zaczęła się tak gwałtowna burza, że wszyscy rzucili wieńce, a orkiestra spakowała trąby. Wierchuszka schroniła się w gabinecie wojewody. Wszyscy mokrzy jak cholera. I nie wkopano aktu erekcyjnego. Ale się Pan Bóg na nich zemścił!

– Pan jest przywiązany do tego pomnika? Były dyskusje, czy go rozebrać, czy zostawić.

– Jeśli chodzi o pomnik, to została forma bez zamierzonego efektu. Wokół pomnika miała być jeszcze opracowana zieleń, machnąłem na to ręką i już jej nie opracowywałem. Drzewa i krzewy rosną tam dziko.

– I taka to była historia „taboretu”, jak nazywano pana pomnik.

– Tak, tak, jeszcze nazywany był harcerskim trójnogiem, który rozstawia się nad ogniskiem.

– Bydgoszczanie nie przywiązali się do tego pomnika.

– Jeżeli już na samym starcie on został zmieniony, a projekt zdemolowano, na dodatek miał prezentować kartofle i buraki, to odechciało mi się go oglądać. Choć przyznam, że później odwiedzałem to miejsce. Nie pomogło nawet podświetlanie. Wyszedł taki szajs bez otoczenia, podejścia. Sam pomnik był elementem, a otoczenie miało dopełniać całości.

– Z innymi pomnikami zaprojektowanymi przez pana były podobne przygody?

– Nie, ponieważ one były martyrologiczne. W Rudzkim Moście zaprojektowałem wydrążony krzyż z pękniętym ramieniem, w którym umieściłem datę 1939.

– Jak powstają projekty pomników? To proces?

– Nawet nie wiem. Po prostu rysowałem. Później z papierków układałem formy, żeby widzieć rzecz w przestrzeni. Przy projektowania wnętrz kawiarni, restauracji czy dansingu wykorzystywałem socjalistyczny sposób bycia. Trzeba było zaangażować kolegę rzeźbiarza, malarza, bo sam nie mogłem tego robić. „Tu jest do zarobienia” – zachęcałem.

– Byłej „Kaskady” na Starym Rynku pan nie robił?

– Dla niej kupiono gotowy projekt. Pierzeję, dziś obudowaną, wyburzyli Niemcy, którzy chcieli dziewiątkami wchodzić na Rynek. „Kaskada” była nowa i nawet nie aż tak bardzo tragiczna. Nawet dobrze wkomponowana w to puste miejsce.

– A jak już jesteśmy na Starym Rynku, to co pan sądzi o odbudowie zachodniej pierzei lub przesunięciu pomnika walki i męczeństwa?

– Pomnikowi i rynkowi dobrze zrobiło przesunięcie. Pierzeja z kościołem została w czasie wojny rozebrana, miało w tym miejscu stanąć muzeum martyrologii za szańcem, który tam kiedyś stał.

– Kiedy idzie pan na spacer w okolice filharmonii, to jak się panu podobają pomniki kompozytorów?

– Pamiętam, te dwa pomniki przed i za filharmonią wykonali moi koledzy, także galerię pomników w parku. Ten pomysł zrobienia galerii rzucił Andrzej Szwalbe, chwała mu za to.

– Znaliście się? Jaki to był człowiek?

– Urzędowy, ale bardzo fajny. Dobry i zdecydowany organizator potrafiący patrzeć dalekosiężnie. Spotykaliśmy się u wojewody Szmidta. Andrzej Szwalbe potrafił patrzeć nowocześnie na sztukę, a dla wojewody liczyła się wielkość monumentu. Skłaniałem się ku pomysłom Andrzeja Szwalbe odradzając Szmidtowi niektóre duże projekty.

– Częściej projektował pan na zamówienie, czy też coś dla siebie?

– To się wszystko mieszało. Drzeworyty dłubałem w domu. Jeździłem na plenery, żeby się „pointegrować” i przy okazji malowałem jakiś obraz. Nie oceniam dobrze mojego malarstwa. Nie byłem malarzem. Na dobrą sprawę nie byłem w żadnej pracowni. Najpierw u Jerzego Remera skończyłem konserwację zabytków, architektury i rzeźby. Urodziłem się w Chełmnie wokół gotyku i renesansu. Widocznie to mnie ciekawiło.

– Czy Bydgoszcz potrzebuje jakiegoś wyznacznika: budynku, wieżowca, pomnika, który byłby przysłowiową „wisienką na torcie”?

– Na placu Teatralnym wymyśliłem nowoczesny wieżowiec w formie dwóch bram spajanych przezroczystą konstrukcją ażurową (Stanisław Lejkowski rysuje od razu projekt na kartce z zeszytu i opowiada) z postacią z laurem. Całości – dwa razy wyższej od sąsiadujących kamienic – dopełniałyby żółte lustra. Wszystko w kształcie czworoboku. To miał być wieżowiec z biurami. Czy pasowałoby do otoczenia? Oczywiście! Pokazywałem ten projekt różnym decydentom, ale nikt nie miał na to pieniędzy. Żyłem w durnych czasach.

Model statuetki. Podobny kształt miał mieć wieżowiec, który zaprojektował Stanisław Lejkowski. Podstawa sięgałaby pierwszego piętra, a w skrzydłach bramy z żółtego szkła miały mieścić się pomieszczenia biurowe. Fot. Roman Laudański

– Jak za PRL-u wyglądało życie towarzyskie w Bydgoszczy?

– Po studiach zostałem zatrudniony jako grafik w tworzącym się empiku, one wtedy powstawały w całym kraju. Każdy w południe przychodził do empiku. Nie, nie, piło się raczej kawę. Była księgarnia z najnowszą prasą i literaturą Na przykład lekarze tłumaczyli artykuły z ruskiego, ponieważ ruskie kradli z zachodniej prasy. Stąd w ich gazetach można było przeczytać to, co ukazywało się na Zachodzie. Zostawiłem tam dużo pieniędzy na albumy. Literaci mieli przedruki z Zachodu. Dlatego uważam, że ten empik wszystkim dużo pomógł. Otworzył okna i drzwi na Zachód. Pracowałem tam ponad rok. Byłem jeszcze kierownikiem Ośrodka Wzornictwa w Ceramice Budowlanej w Warszawie, ale z siedzibą w Fordonie. Tutaj była najlepsza technologicznie cegielnia, gdzie robiliśmy próby.

– Muzeum Okręgowe w Bydgoszczy obchodzi swoje stulecie. Czy takie instytucje są potrzebne?

– Jak najbardziej. Pan jutro zapomni, co pan robił wczoraj. A są rzeczy, które trzeba utrwalić. Mamy dorobek malarzy, rysowników, rzeźbiarzy, których prace powinny zostać dla innych pokoleń. W jednej z restauracji, gdzie projektowałem wnętrze kazali mi podpisać autorską tabliczkę. Powiedziałem, że nim ona zmatowieje, to już tego lokalu nie będzie. A przecież to i tak była zbiorowa praca z malarzem czy rzeźbiarzem. Każdy coś musiał wykonać we wnętrzu lokalu.

– W bydgoskim BWA zrobił pan wystawę retrospektywną „Wszystko ma swój czas” na 50-lecie twórczości. Dziesięć lat później, w Małym Salonie Sztuki przy ulicy Gdańskiej 5 przygotował pan wystawę „Znak cz@su”

– Telefony przyrośnięte do dłoni, odlałem 120 sztuk.  A na monitorach komórek umieściłem moje dzieła.

– Prorocze, z komórkami się teraz nie rozstajemy.

– A i wtedy się nie rozstawaliśmy. Później postawiłem tę pracę w chełmińskim muzeum. Wspomnę jeszcze ćwiczenia wojskowe we Wrocławiu, gdzie w koszarach postawiłem pomnik.

– Pomnik? W koszarach?!

– Dowódca pułku zapytał mnie: Co zrobimy z tym ołtarzem Stalina? – Zlikwidujemy – zameldowałem. – Tak samo, jak oni zlikwidowali, czyli przeszlifowali marmury na pomniku z cmentarza. To była Wyższa Szkoła Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki, dziś nazywa się inaczej. Zaprojektowałem im pomnik, ale potem bałem się, że przetrzymają mnie za to dłużej w wojsku. Na szczęście sprawa rozeszła się po kościach. Musiałem jeszcze postarać się o łuski, żeby było z czego zrobić odlew. „Mój” Kościuszko stoi do dziś. Jakiś czas temu mój wnuk pojechał do Wrocławia na ćwiczenia. I pokazuje mi zdjęcie przy pomniku. Patrzę, a to „mój” Kościuszko! (Pan Stanisław szczegółowo opowiada o rozkładzie budynków na terenie koszar). A kiedy wskazałem pułkownikowi miejsce, w którym powinien stanąć pomnik, to zlecił mi jeszcze, żebym z poniemieckiej ujeżdżalni zaprojektował kinoteatr! Zrobiłem!

– Współpracował pan również z Bydgoską Fabryką Mebli.

– Poznałem konstruktora mebli, Wacława Leśniewskiego. Poprosił, bym coś zaprojektował, a on to skonstruuje. Spodobała mi się ta współpraca. Poznawałem ograniczenia konstrukcyjne, co można było wtedy zrobić, skleić, a czego nie. To był czas odwilży w drugiej połowie lat 50. Zaprojektowałem wielofunkcyjny komplet mebli. Zacząłem wprowadzać kolor. Poduszki czerwono – czarne, forniry jasne i brązowe. W „Zodiaku” występował wtedy Zespół Czeskiego Radia i Telewizji prowadzony przez pana Gruszkę. Przy ulicy Dworcowej znajdował się sklep meblarski. Pierwszy kolorowy zestaw ustawiliśmy na wystawie. Jak pan Gruszka go zobaczył, to kupił na pniu. Raptem wśród szarych mebli pojawiło się coś świeżego. Fotel „leniwiec”, o którym zrobiło się głośno, pochodził z zestawu. Później projektowaliśmy meble na konkurs do Cantu – Włochy. Meble robiłem do końca. Dużo nauczył mnie Wacław Leśniewski, z którym razem projektowaliśmy. Zrobiliśmy np. komplet mebli dla domu kultury w Świeciu. Dla fabryk projektowało się komplety albo pojedyncze meble. Czy podobają mi się meble z Ikei? Tak, także z „Bodzia”, ale zestawy, bo są dobrze komponowane. Chciałoby mi się jeszcze coś porobić, ale nie ten pesel…

– Świeżość towarzysząca projektom, to było wasze zachwycenie się Zachodem?

– Raczej własne, choć oczywiście książki, prasę i albumy przeglądaliśmy, żeby zobaczyć, co się dzieje. U siebie w mieszkaniu miałem tylko zaprojektowane przez siebie meble kuchenne. A później kupowałem – jak to mówią – meble „Kowalskich”.

– Wrócę jeszcze do pytania: jak rozwijała się Bydgoszcz?

– Razem ze mną (śmiech). Byłem zafascynowany Bydgoszczą. Jako chłopak przyjeżdżałem z rodzicami do krewnych w Bydgoszczy. Z chłopięcej i chełmińskiej perspektywy Bydgoszcz jawiła się jako duże miasto ze swoim charakterem. Wtedy tego jeszcze nie rozumiałem. Mówiło się „mały Berlin”, widać było wpływy niemieckie. To było świeże, ale i pełne secesji i eklektyzmu. Po wojnie postrzegałem je inaczej. Pamiętam, że przejścia dla pieszych oznaczane były gwoździami z szerokimi łebkami. Wbijano je w bruk i one wyznaczały przejście dla pieszych. Nowością był tramwaj, bo w rodzinnym Chełmnie go nie było. Jako harcerze chcieliśmy budować linię tramwajową w Chełmnie, szczególnie do Wisły, gdzie chodziliśmy się kąpać oraz na stadion. Na plaży i stadionie przeżywaliśmy naszą młodość.

Zastęp „Żubrów”. W roku 1947 zorganizowali pieszy rajd dookoła Polski Fot. Roman Laudański

Czasy były dziwne. Okupacja, potem komuna, później przyszło nowe. Dużo pracowałem z architektami. Oni budowali pod rozkaz. Nie mieli twórczej wolności. Szukali nowych form, ale nie mogli się wykazać. Zrób osiedle, ale żeby było takie i takie. Nie wszyscy wytrzymywali.

Jeszcze wrócę do harcerstwa. Było nas dziewięciu równolatków, tylko jeden kolega był o rok starszy. Zastęp „Żubrów”. W 1947 roku w siedmiu poszliśmy pieszo dookoła Polski! Szczecinek, Szczecin, Zielona Góra, Jelenia Góra, Wrocław, Opole, Śląsk, Kraków. Mieliśmy mundurki, plecaki, ponieważ rozkradliśmy poniemieckie koszary. W Krakowie uznaliśmy, że dość łażenia. Obok rośnie Puszcza Niepołomicka, kupimy drzewa, zbijemy tratwę i popłyniemy! I tak zrobiliśmy. Nadleśnictwo przywiozło drzewa nad rzekę, miejscowe przedsiębiorstwo dało poniemieckie gwoździe, zbudowaliśmy tratwę z żaglem z płaszcz-pałatek i popłynęliśmy. Były kłopoty ze sterem, bo w 1947 roku na Wiśle był strasznie niski stan wody. Trzeba było spychać tratwę z rzecznych łach. Dopłynęliśmy do Sandomierza, gdzie bardzo korzystnie sprzedaliśmy drewno chłopu, który budował stodołę. Następnie pieszo do Warszawy skąd wracaliśmy do Chełmna pociągiem, ponieważ za trzy dni zaczynała się szkoła. Z każdego miasta i miasteczka mamy „wpisy z dedykacją” od wojewody, prezydenta czy burmistrza w Kronice „Żubrów” (Oryginalna Kronika „Żubrów” złożona jest w Muzeum Ziemi Chełmińskiej” – przyp. red.). Z harcerzy, którzy przeszli tę trasę żyje jeszcze tylko Alfons Niklas, były olimpijczyk (rzut młotem) z Melbourne. Jesteśmy w kontakcie.

Kronika „Żubrów”. Oryginalna znajduje się w chełmińskim muzeum. Fot. Roman Laudański

Rok później, ten sam zespół dostał od jednego z ojców pomieszczenia na pierwszym piętrze. Tym razem zbudowaliśmy tam drewnianą łódź na cztery pychy. Tylko nas było siedmiu, to dokupiliśmy kajak.

– Tylko jak wydobyliście łódź z pierwszego piętra?!

– Wstyd się przyznać, ale musieliśmy rozkuć i ostemplować okno. Niżej była wiata, po niej spuściliśmy łódź na platformę, by dotransportować ją nad Wisłę. Kiedy spływaliśmy z Wisły na Nogat, przeżyłem przygodę z łodzią, którą w śluzie chłopaki umocowali łańcuchem do uchwytu, a ja miałem jej pilnować. Nagle widzę że łódź podnosi się na łańcuchu, podbiegłem i uratowałem nasz dobytek.

– Jak ocenia pan swój dorobek twórczy?

– Nie mam sobie nic do zarzucenia. Zrobiłem za mało. Mogłem mniej balować, a więcej pracować (śmiech). Ciągle czegoś szukałem i to w różnych dziedzinach. Malowałem raczej dla zabawy. Jestem zadowolony ze swoich projektów. Pod koniec projektowałem wystawy, także tę w Chełmnie. W trzymetrowych oknach zamieściłem zdjęcia mojego dorobku. Takich okien było szesnaście. Głównym elementem była forma kawałka ratusza, murów, pomieszanie gotyku z renesansem. Całość w mocnych kolorach. Wykorzystałem również lustra, które przewijało się u mnie wszędzie. Zawsze coś kombinowałem z lustrami, z jednych przestrzeni robiłem drugie. Tu była „Studnia” – nieskończona głębokość!

– Przetrwały gdzieś pańskie mozaiki?

– Była w inowrocławskim teatrze, ale też ją zlikwidowali, bo uważali, że skoro jest ze stłuczonego, to źle wygląda. Zrobili ze szkła, w końcu w Inowrocławiu była huta szkła. Może i dobrze.

– Skąd wzięła się w panu wrażliwość w rysowaniu?

– Mama rysowała. Kiedyś znalazłem jej rysunki ze szkoły. Wujek był złotą rączką od metaloplastyki. Nikt wtedy nie szedł „na artystę”, bo to był bardzo nieciekawy zawód. Przyznam się, że do Bydgoszczy wyruszyłem bez wiedzy rodziców. Od babci dostałem trochę pieniędzy i pojechałem na egzamin do „turwidówki”.

– Nie mógł pan usiedzieć chwili bez pracy.

– Zawsze coś musiałem robić.

Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!

Udostępnij: Facebook Twitter