Jakub Kubiński i Marek Barczewski dojechali do mety Silk Road Mountain Race w Kirgistanie / Fot. archiwum prywatne
Ukończyli jeden z najtrudniejszych wyścigów rowerowych na świecie. Nie chwalili się tym wśród wielu osób, bo jak sami mówią – zrobili to dla siebie. Spotkali się podczas Enea Triathlon Bydgoszcz. Postanowili ruszyć w niezapomnianą przygodę.
Znają się ze wspólnej pasji, jaką jest triathlon. Jakub Kubiński, współorganizator Enea Triathlon Bydgoszcz i Marek Barczewski, dietetyk sportowy z Mogilna. W ub. roku dokonali imponującego wyczynu. Ukończyli Silk Road Mountain Race w Kirgistanie. Przez prawie dwanaście dni przemierzali góry, stepy, bezkresy, bagna i miasteczka Kirgistanu, dawnej republiki Związku Radzieckiego. Cała trasa wyniosła 1900 kilometrów. Wyścig uznawany jest za jeden z najtrudniejszych ultramaratonów rowerowych. Pierwszą edycję w 2018 roku ukończyło zaledwie 30 proc. startujących. Mimo to wyzwanie przyciąga wielu uczestników z całego świata.
Kirgistan na rowerze – jak się to zaczęło
Pewnego dnia, jeszcze w 2018 roku, Marek wysłał do Kuby film promujący zawody. Poczuli, że może to być ciekawa przygoda. Ten pierwszy miał już pewne doświadczenie w rajdach terenowych na rowerach, ale Kuba rzadziej zasiadał na rowerach MTB. Postanowili podjąć się wyzwania. Pierwszą próbę chcieli wykonać już 2020 roku, ale pandemia rozsadziła ich plan. Udało się dwa lara później. O przygotowaniach powiemy później, warto jednak wspomnieć, że dzień przed wylotem do Kirgistanu Marek dowiedział się, że będzie ojcem. – Na pewno bardziej uważałem na niebezpiecznych zjazdach – śmieje się.
Przenosimy się do Azji Środkowej. – Start wyścigu wyznaczono w drugim największym mieście Kirgistanu – Osz. Na miejsce przylecieliśmy pięć dni wcześniej, żeby zapoznać się z trasą i przystosować się do klimatu. Czytaliśmy w różnych przewodnikach, że Kirgizi są bardzo życzliwi. To prawda. Już w samolocie spotkaliśmy chłopaka z z tego kraju, który studiuje w Krakowie. Pomógł nam na miejscu zamówić taksówkę do centrum. Nie ma tam zbyt wiele zabytków. Czuć, że jest to kraj postkomunistyczny – mówi Kuba.
Co ciekawe, nie ma tam wielu turystów, ale żyje w nim sporo ludzi z zachodu Europy. Co może ich przyciągać do tego kraju? – Są w nim bardzo atrakcyjne ceny dla ludzi z Europy. W Osz widzieliśmy budujący się apartamentowiec z basenem i lądowiskiem dla helikoptera. Wartość inwestycji, w przeliczeniu na naszą walutę, wynosiła 200 tysięcy złotych. W Polsce trudno jest nawet kupić małą kawalerkę w tej cenie – wyjaśnia Marek.
„Rower nawet nam przeszkadzał”
Dzień startu. Centrum miasta. Ponad setka śmiałków czeka na wyruszenie w trasę spod… pomnika Lenina. Limit czasowy wynosił 14 dni. Dla bohaterów tekstu co innego było wyznacznikiem zakończenia wyścigu – lot powrotny. Trzeba była ukończyć trochę szybciej. Wszyscy ruszyli w grupie, w nieznane. Z każdym kilometrem tworzyły się już mniejsze peletony. Pierwszy dzień dał się duetowi we znaki. Musieli wjechać z z wysokości 1500 m n.p.m aż na 4000 m n.p.m.
Tak relacjonuje to Kuba: – Na początku przejeżdżaliśmy przez typowo górskie trasy. Jakbyśmy wspinali się po najwyższych partiach Tatr. Tutaj rowery nawet były niepotrzebne. Musieliśmy je targać ze sobą. Trudno było przejść po wąskich nasypach. Nie było żadnych ścieżek. Rower był tylko potrzebny do podparcia, kiedy zsuwaliśmy się z lawiną kamieni. Staraliśmy sobie pomagać nawzajem z innymi uczestnikami. Krzyczeliśmy, kiedy zjeżdżaliśmy z góry, żeby nikogo nie uszkodziły spadające kamienie za nami.
Trudno wyliczyć średni dystans pokonany każdego dnia, ponieważ ukształtowanie terenu na poszczególnych odcinkach było zupełnie inne. Dziennie na rowerach spędzali po ok. 18 godz. Ale i to nie jest regułą, ponieważ na ostatnim etapie przed metą „kręcili” bez snu… 30 godzin.
Jeździec ze strzelbą chciał okulary
Jadąc dystans 1900 km, trudno uniknąć jakiś przygód. Szczególnie zapamiętywane są te nietypowe. Oddajmy więc głos Markowi i historii niczym z Mad Maxa: – Minęliśmy kopalnię złota, która generuje 20 proc. PKB Kirgistanu, po czym kolejny raz wjechaliśmy w teren bez drogi. Szliśmy po śladzie GPS. Byliśmy zmęczeni. Na horyzoncie ukazał nam się jeździec na koniu ze strzelbą. Nawigacja wskazywała, że musimy kierować się wprost na niego. Wyglądał jak z filmu postapokaliptycznego Mad Max. Miał starą skórę i gogle. Przywitał się z nami i spojrzał na Kubę. Spodobały mu się jego okulary. Liczył, że może uda się coś zdobyć, ale ostatecznie spokojnie pojechaliśmy dalej bez oddawania okularów. Oprócz nas, nikogo nie było w pobliżu. Czuliśmy lekki dreszczyk emocji. Wiedział, że tamtędy będą przejeżdżać zawodnicy, więc liczył na jakiś upominek.
Na całej trasie, co kilkaset kilometrów, były trzy punkty kontrolne. Tylko tam można było podładować powerbanki i położyć się na wygodnych łóżkach. Kuba wyjaśnił czemu dla chłopaków było to tak ważne: – Przez dwa dni nie przejeżdżaliśmy przez żaden teren zabudowany. Takie oazy były dla nas niezbędne. A jak już kogoś spotkaliśmy, ludzie pozdrawiali nas. Dla nich to było coś nowego. Tam tylko dzieci jeżdżą na małych rowerkach. Widzieliśmy tylko jednego miejscowego dorosłego jadącego na rowerze.
Rozgrzane tarcze oświetlały drogę
– Na wszystkie punkty kontrolne dojeżdżaliśmy w nocy. Przed pierwszym musieliśmy ostro zjeżdżać, trzymając cały czas wciśnięty hamulec. Nie mieliśmy już prądu w latarkach. I wtedy właśnie tarcze stały się tak rozgrzane do czerwoności, że zaczęły oświetlać mi drogę. To było komiczne. Potem musiałem uważać do końca wyścigu. Pękła mi podeszwa w butach wpinanych do pedałów przez ciągłe wspinanie się po górach. Takie buty przy normalnym użytkowaniu powinny wytrzymać lata. Jechałem asekuracyjnie do końca, żeby się całkowicie nie rozleciały – ze śmiechem wspomina Kuba swój pech.
W tego typu wyzwaniach zawodnicy muszą być samowystarczalni. Gdy ich jednoślad dopadnie awaria, to serwis nie przyjedzie od razu, jak w wyścigu kolarskim. Trzeba radzić sobie samemu. Owszem, każdy otrzymał numer do taksówkarzy, którzy deklarowali pomoc, ale nie na wszystkich odcinkach. Jeśli problem pojawiłby się gdzieś w górach, trzeba byłoby szukać pasterzy, by zapakować rower na muła bądź konia.
Panowie nie przygotowywali się długimi tygodniami do rajdu. Trenują na co dzień z myślą o poprawie wyników w zawodach triathlonowych. Trzy miesiące przed wyjazdem do Kirgistaniu wzięli udział w ultramaratonie Baltic Bike Challenge. Pokonali 700 km wzdłuż polskiego wybrzeża, od Świnoujścia do Krynicy Morskiej, jadąc najtrudniejszymi odcinkami z dużymi wzniesieniami. Krótko przed wylotem sprawdzili się jeszcze w lesie pod Mogilnem – To był taki ostatni test, żeby sprawdzić czy ekwipunek dobrze trzyma się rowerów. Musieliśmy dokupić kilka rzeczy. Przede wszystkim namiot, który pomieścił nas dwóch i był ciepły. Mieliśmy informacje, że podczas wyścigu temperatury mogą spadać do kilkunastu stopni poniżej zera, szczególnie w wysokich partiach górskich. Pojeździliśmy trochę koło mojego domu. Spędziliśmy noc w lesie. – mówi Marek.
„Nigdy więcej”. Wiele osób było strutych
Mogłoby się wydawać, że w wyścigu z międzynarodową stawką wszystko jest dopięte na tip top. Nic bardziej mylnego. Przy takich przedsięwzięciach trudno uniknąć problemów logistycznych czy nieoczekiwanych zrządzeń losu, jak odpadające podeszwy, rozgrzane klocki hamulcowe czy zwyczajne przebicia dętek. Jeszcze przed staterem rowery sporej grupy zawodników nie doleciały do Osz, zostały na lotnisku w Stambule. Na szczęście dzięki interwencji organizatorów, jednoślady przybyły do swoich właścicieli dzień przed rozpoczęciem ultramaratonu. Jednak uczestnicy z pewnością najedli się trochę strachu.
Jedzenie i picie na miejscu też nie należało do bezpiecznych. Turyści są ostrzegani przed tym, żeby nie pić w tym kraju wody z nieznanych źródeł oraz nie kupować posiłków w tanich barach, gdyż może się to zakończyć poważanym zatruciem pokarmowym. Przed startem panowie udali się więc do najlepszej restauracji w mieście. Po przeliczeniu na złotówki posiłek tam i tak kosztował dużo taniej niż standardowe danie w Polsce. Okazało się, że po zjedzeniu w „lepszej” knajpie, Kubę i tak dopadły problemy żołądkowe. – Nie jadłem nic przez trzy dni, dopiero chwilę przed wyruszeniem w trasę skusiłem się na kawałek pizzy. Przez cały wyjazd używaliśmy specjalnych tabletek do uzdatniana wody. Wielu uczestników wycofało się w czasie z wyścigu właśnie przez problemu żołądkowe.
Po dojechaniu do mety w Biszkeku (stolicy Kirgistanu) odczuli ulgę. Mówią jednogłośnie, że podobało im się, ale na tak trudne wyzwania już się nie piszą. – Widoki zapierały dech w piersiach. To bardzo piękny kraj, nie skażony tak jeszcze turystyką. Polecam na dłuższy urlop. – zaświadcza Kuba.
W planach mają udział w innych ultramaratonach, ale już nie tak ryzykownych. W maju wystartują w Baltic Bike Chellenge. A pod koniec czerwca Marek pojedzie w ultramaratonie Wisła 1200 (wzdłuż rzeki, od Wisły do Gdańska).
Marek Barczewski i Jakub Kubiński startowali w kategorii duet. Z czasem 11 dni 15 godzin i 56 minut zajęli czwarte miejsce wśród par oraz uplasowali się ex aequo na 27. pozycji wśród wszystkich startujących. Na mecie otrzymali medal, piwo i zupę z soczewicy…którą się struli. Ale najważniejsze, że zdążyli na lot powrotny do Polski. Wyścig ukończyło około połowy uczestników.
Zapisz się do newslettera Bydgoszcz Informuje!