Katarzyna Gębarowska, prezeska Fundacji Fotografistka Fot. Robert Sawicki/UMB
– W Bydgoszczy zaskoczyło mnie to, że bardzo rzadko pokazywaliśmy siebie – mówi Katarzyna Gębarowska, prezeska obchodzącej właśnie jubileusz 10-lecia Fundacji Fotografistka, dyrektorka Vintage Photo Festival, kuratorka wystaw
– Co jest takiego szczególnego w fotografii, że związała pani z nią swoje życie. Cóż to za przekaz, który tak bardzo ujął
– Fotografia ma magię ocalania od zapomnienia, utrwalania osób, rzeczy i chwil. Taką magię, która przez długi czas nie była dana ludziom. Przypomnę, że fotografia pojawiła się dopiero w 1839 roku. Wcześniej utrwalenie wizerunku mogło odbywać się tylko za pomocą technik malarskich, które zawsze były drogie. Obrazy, portrety były dla zamożnych. Fotografia na początku również była bardzo droga i elitarna. Przez całe życia, tamto pokolenie mogło mieć jeden wizerunek, może dwa. Stąd np. fotografia pośmiertna dzieci, żeby ocalić wizerunek przed zapomnieniem. Później pojawiły się tzw. portrety wizytowe, ludzie zaczęli wymieniać się zdjęciami w małych formatach, tak jak dzisiaj my wymieniamy się wizytówkami.
– W latach 70 ubiegłego wieku był szkolny zwyczaj wymieniania się zdjęciami legitymacyjnymi oczywiście z dedykacją „na wieczną pamiątkę”.
– Pamiętam tylko wpisy do pamiętników. Dziś zdjęcia są bardzo popularne, robimy ich tysiące komórkami, a jeszcze przed wojną były rzadkością. Jestem z pokolenia, dla którego fotografia była odświętna. Moi dziadkowie mieli bardzo mało zdjęć. Trzy – może cztery. Babcia pochodziła z Wągrowca, dziadek z Poznania. W dwudziestoleciu międzywojennym przyjechali do Bydgoszczy. Mieli kilkoro dzieci, a po ich śmierci trudno było podzielić między rodzinę te trzy – cztery zdjęcia dziadków. Z kolei moja mama miała sporo pięknych portretów wykonanych w latach 60 przez kolegów ze studiów. Zachwycające zdjęcia, ale to również był tylko jeden album. Pamiętam z dzieciństwa, że w kółko go przeglądałem. To było jak czytanie ulubionej książki. Przyglądałam się tym fotografiom i ciągle widziałam w nich coś nowego. Jako dziecko miałam bardzo mało swoich zdjęć, to była epoka pierwszych nieudanych fotografii barwnych. Były filmy ORWO, filmy, które żółkły. Pamiętam, że przez sporo lat przeżywano w rodzinie fakt, że nie mam żadnych zdjęć z pierwszej komunii, ponieważ wujek robiący zdjęcia źle wywołał film w ciemni. Posiadanie zdjęcia była dla mnie czymś w rodzaju magicznego rarytasu.
– Początki fotografii cyfrowej nie były najlepsze. Jakość zdjęć pozostawiała wiele do życzenia. Pamiętam, jak narzekali na to fotoreporterzy.
– I wtedy kształtował się mój gust fotograficzny. Fotografia analogowa była już przestarzała, upadł bydgoski Foton, był problem z materiałami, a pierwsze cyfrówki były okropne. Zdjęcia z nich wychodziły straszne. Na dodatek aparaty cyfrowe były bardzo drogie. Kiedy studiowałam w łódzkiej Szkole Filmowej większość z nas nie miała cyfrówek, ale koledzy pracujący w agencjach reklamowych i reporterzy już mieli. Miałam wtedy wielki resentyment do dawnej fotografii. Do malutki amulecików ze zdjęciami nazywanych fachowo ambrotypami i dagerotypami pozwalającymi zrobić jedno unikatowe zdjęcia bez możliwości powielenia. Tęskniłam do zdjęć dobrej jakości na dobrym papierze. Te pierwsze odbitki cyfrowe, które pojawiły się na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych były okropne, naruszały moje poczucie estetyki. Dlatego tak bardzo chciałam wrócić do fotografii dawnej. Nic dziwnego, że wymyśliłam Vintage Photo Festival.
– To już wiem, skąd u pani fotografia analogowa, a nie cyfrowa.
– Dokładnie tak.
– Pamiętam moment, kiedy wróciła pani ze studiów w Berlinie do Bydgoszczy, która stała się dla pani miastem możliwości?
– Wróciłam rozentuzjazmowana, chciałam stworzyć w Bydgoszczy pracownię umożliwiającą szersze działanie. Wiedziałam, że chcę zajmować się fotografią i potrzebuję do tego lokalu w centrum Bydgoszczy. Pierwsze projekty bazowały na fotografii archiwalnej. Projekt „Balaton” dotyczył wielkiego „mrówkowca” w sąsiedztwie, biegaliśmy po tych korytarzach. Pracowałam na archiwach, historii mówionej, fotografii ocalonej od zapomnienia. A skoro wcześniej studiowałam gender na Uniwersytecie Humboldta, to zaczęłam się zastanawiać, gdzie w międzywojennej Bydgoszczy były kobiety – fotografki? I tak zaczęła się przygoda z fotografistkami, które również będą pokazane podczas jubileuszu.
Zastanawiałam się, czy fotografki pracowały tu w XIX wieku? Czy można odnaleźć i przywrócić pamięć po pierwszej samodzielnej fotografce? Retuszerek było dużo, kobiety jako tania siła robocza zawsze były zatrudniane, również w Fotonie, napisałam o nich książkę. Kiedy przyjechałam do Bydgoszczy z Fotonu już dużo nie zostało. Dotarłam do Ryszarda Chodyny, założycieli Muzeum Fotografii. Przygotowując książkę o kobietach z Fotonu udało się także ocalić zdjęcia z byłej fabryki. Zaskoczyło mnie, jak mało było tych fotografii. W Bydgoszczy zaskoczyło mnie to, że bardzo rzadko pokazywaliśmy siebie. Tak jak byśmy się wstydzili, nie wiedzieli, co pokazać. Czuliśmy się jak prowincja, do której trzeba sprowadzać atrakcje z centrum, dzięki którymi mieliśmy urosnąć. Postanowiłam robić to, co działo się w Berlinie: odszukiwać stare zdjęcia. Przeglądałam tam również archiwa prasowe, a tego brakowało mi w Bydgoszczy. Dlatego postanowiłam, że co roku będę robiła takie projekty w Bydgoszczy. Nasze dziedzictwo jest tak bogate, że naprawdę mamy co prezentować. Dlatego założyłam Fundację Fotografistka. A później powstawały kolejne projekty z udziałem mieszkańców. I Archi(w)tektura Henryka Nachorskiego, Kobiety Fotonu, Archiwum Pięknej Miłości. To kawał naszej lokalnej historii.
– Pewnie ma pani już kolejne projektu w głowie?
– O tak. Będziemy chcieli poszerzyć temat ulicznych fotografów, tzw. lajkarzy o wydawnictwo książkowe. Wrócę do tematu dawnych zakładów fotograficznych, które działały do 1939 roku. Powstanie spacerownik, podobny do szlaku np. rzeźb Michała Kubiaka. Gdzie, kto prowadził zakład fotograficzny. Mieliśmy wtedy naprawdę świetnych fotografów, jak np. Tytus Piechocki, który sto lat temu sfotografował Polę Negri. To się działo w Bydgoszczy, warto o tym pamiętać.
– Dziś w Bydgoszczy zostało już niewiele zakładów fotograficznych.
– Niestety, a archiwów jeszcze mniej. W Studiu Pod Łabędziem Daniela Rutkowskiego, gdzie przez lata pracował jego ojciec przepadły archiwa, ponieważ zalało ich piwnicę, gdzie to było składowane.
– Robi pani jeszcze zdjęcia, szuka plenerów?
– Ostatni projekt konceptualny nosił tytuł „Sprawozdanie z raju”, będę pokazywać go podczas jubileuszu. Jeździłam po Polsce fotografować duże pokoje, w których na ścianie była fototapeta w tropiki. Większość z nich pochodziła z jednej sieciówki. Pokazałam dążenie Polaków do palm na Hawajach, owego wyimaginowanego raju, który utożsamiamy ze słoneczną plażą na Lazurowym Wybrzeżu. Do tego segmenty, kanapy, koce niezbędnego do szlacheckiego wystroju naszych mieszkań. Teraz skupiam się na pracy kuratorskiej, wymyślam projekty, szukam współtwórców, ludzi. Prawie każdemu projektowi towarzyszy książka, album lub katalog. Ponadto dużo czasu zajmuje praca przy międzynarodowym festiwalu. Na własną twórczość – choćbym chciała – nie mam już czasu.
Chcesz wiedzieć więcej? Zapisz się na nasz newsletter!