Rodzinne zdjęcie kaletników z Dworcowej / Fot. B.Witkowski/UMB
Szyli piłki dla Mariana Norkowskiego. Od ponad 40 lat mają swój zakład w podwórku kamienicy przy Dworcowej. Zaczynali tam, kiedy trwał stan wojenny, a piekarze sprzedawali chleb przed „Jedynakiem”.
Na kamienicy przy ul. Dworcowej 7 wisi gablota reklamowa zakładu kaletniczego Pol-Kal. Z tyłu budynku, od ponad 40 lat, funkcjonuje pracownia. Wielu bydgoszczan ma wyroby skórzane właśnie stąd.
– Jak rozpoczynaliśmy swoją działalność, wprowadzono stan wojenny. Żeby móc kupić skórę z garbarni w innym mieście, trzeba było mieć zgodę-przepustkę na przekroczenie granicy miasta. Pod koniec lat 80-tych to były takie czasy, że piekarze wychodzili pod „bedet” (Bydgoski Dom Towarowy) „Jedynak”, sprzedawać chleb, żeby zarobić na życie. Postanowiliśmy więc i my wyjść do ludzi. – wspomina Wiesława Popielewska.
Piłki dla Mariana Norkowskiego
Początki rodzinnej firmie dał Jerzy Popielewski. Zawodu uczył się u rzemieślnika w szkole przy ul. Konarskiego. – Najpierw tata zaprowadził mnie do ślusarza, ale uciekłem. Potem poszedłem do kaletnika i spodobało mi się – wspomina. Tytuł zawodowy uzyskał w latach 60-tych. – Na początku szyłem masę piłek dla piłkarzy Polonii, gdy grał w niej utalentowany Marian Norkowski, najlepszy strzelec ekstraklasy na przełomie lat 50. i 60 ub. wieku. Były one ręcznie sznurowane i miały twarde elementy przy wentylach, więc główkowanie było bolesne – wspomina.
Pierwszy zakład otworzył na Szwederowie. W 1981 roku przeniósł się na ul. Dworcową, gdzie rozwijał rodzinne przedsiębiorstwo Pol-Kal, wtedy do firmy dołączyła żona.
Spotykamy ich w tym miejscu. Muszą mieścić się w pomieszczeniu mającym zaledwie 20 metrów kwadratowych. Jest ciasno. W środku mnóstwo kawałków skóry oraz narzędzi kaletniczych. Coś się trąci, czasem coś spadnie. W 2010 roku spłonął pobliski budynek, w którym mieli magazyny. Administracja rozebrała, to co się uchowało. Teraz są tu tylko płot i garaże.
Trzeba było wystawiać się na giełdzie
Na przełomie lat 1989/90 trudno było zyskać klientów. Postanowili wyjść do ludzi. Jeździli ze swoimi wyrobami po całym regionie. Po transformacji ustawiali się na giełdzie przy stadionie „Chemika”. Klienci zaczęli doceniać jakość ich produktów. – Jak raz nie przyjechaliśmy, to dopytywali innych, gdzie jest nasza siedziba – opowiada pani Popielewska.
Mieszkańcy zaczęli tłumnie odwiedzać ich zakład. Dzisiaj działają już tylko na miejscu. Wykonują lub reperują w nim portfele, paski czy torebki. Ale podejmują się też innych prac. Szyli skórzane elementy w strojach orkiestry reprezentacyjnej czy dla aktorów Opery Nova, do spektaklu Bulwar Zachodzącego Słońca. Wspominają też długie prace nad trzema tysiącami pokrowców dla fryzjerów w Niemczech. – Wszystkie robiliśmy ręcznie po kolei. Co tydzień przyjeżdżali po 200 sztuk – zaznacza Popielewski.
Zielone skóry z Mercedesa
– Używamy głównie naturalnych materiałów. Kupujemy też skóry z fabryki Mercedesa, które nie zostały wykorzystane do tapicerek w autach. Kiedyś mieliśmy jako jedyni w Europie kawałek unikatowej, zielonej skóry, przeznaczonej na sprzedaż, z niemieckiej fabryki. Wykonujemy wyroby na zamówienie, czasem tworzymy też coś swojego. Mamy maszyny dostosowane do takich szyć – opowiada Joanna Reimann, córka państwa Popielewskich.
Kilkanaście lat temu przejęła rodzinny biznes. Podobnie jak rodzice, cieszy się z tego co robi. – To wspaniałe uczucie, kiedy z kawałka materiału, można zrobić dla kogoś coś, co będzie nosił – mówi. Choć ostatnimi czasy wraca moda na wyroby rzemieślnicze, jednak trudno kaletnictwu walczyć z przemysłową produkcją. – Przed „Okrągłym Stołem” w Bydgoszczy było ponad stu kaletników. Teraz można policzyć nas na palcach jednej ręki. Jestem w komisji egzaminacyjnej w Izbie Rzemiosła i Przedsiębiorczości, ale nie ma chętnych do wykonywania tego zawodu. Nie ma nawet takiego kierunku w szkołach zawodowych. – opowiada nam. Jednak sporo osób docenia ich pracę i przychodzi zamówić np. portfel, z własnym projektem. Szczególnie, że w Bydgoszczy zostało już niewiele takich miejsc.