Holownik „Certa” zacumowany przy Rybim Rynku (Fot. ze zbiorów Franciszka Manikowskiego).
Franciszek Manikowski zawodowo pływał w Żegludze Bydgoskiej 45 lat. W 1970 roku zaczynał na holowniku „Certa”. A osiem lat temu pływał jeszcze bydgoskim tramwajem wodnym.
– Żeglugę znam od dziecka. Pierwsze kroki stawiałem na holowniku parowym „Konrad”, który później został nazwany „Nurzec” – wspomina kapitan Franciszek Manikowski. Na tym statku pływał też jego ojciec Juliusz.
– Chodziłem do szkoły przy ulicy Traugutta – opowiada Franciszek Manikowski. – Statki parowe miały charakterystyczne sygnały. Wiedziałem, kiedy „Nurzec” trąbi na przeprawę przy Łuczniczce, którą obsługiwał najmłodszy brat taty. Wiedziałem, że ojciec płynie w kierunku miasta. Niekiedy udało się coś zakombinować w szkole i nim „Nurzec” dopłynął do centrum miasta pod pałacyk Lloyda, to ja już na niego czekałem i całe popołudnie, wieczór spędzałem na statku.
Bo na barce było życie
Z kapitanem Franciszkiem Manikowskim spotykam się przy okazji planów sprowadzenia do Bydgoszczy holownika „Certa”. Odnowiony ma stanąć przy barce „Lemara”, żeby pokazać, jakie zestawy (holownik plus barka) pływały kiedyś Brdą.
– Nigdy nie jeździłem na żadne kolonie, wczasy, wakacje, bo było życie na wodzie – opowiada Franciszek Manikowski. – Kiedy zaczynały się wakacje, pytałem ojca: Dokąd płyniesz? Później ciekawiło mnie, jakie barki będą na holu, bo płynęły nimi inne rodziny i było się z kim bawić. Mieliśmy na pokładzie jakieś zabawki, modele statków, którymi „pływaliśmy” po pokrywach lukowych barek. Na niby urządzaliśmy kanał, rzekę i tak uprawialiśmy żeglugę od dziecinnych lat.
Wieczory, fajrant zależały od miejsca cumowania. – My biegaliśmy po łące, dorośli biesiadowali. W latach 50-60-tych było to normalne.
Co przewoziły barki? – pytam
– Na przykład cukier z Kruszwicy. Pod cukrownią czekało się w kolejce na załadunek. Dotyczyło to mniejszych barek, które mogły wejść na Kanał Górnonotecki. Barki z cukrem płynęły do Brdyujścia, tam przejmowały je większe holowniki: tylno- i bocznokołowce, które holowały je dalej do Gdańska, gdzie cukier był przeładowywany na statki morskie. Holownik „Nurzec” nie miał zbyt mocnej maszyny parowej, a na Wisłę miał za duże zanurzenie, dlatego operował na Kanale Górnonoteckim, dolnej Noteci, na Warcie. Na Odrze już nie. Natomiast Żegluga Bydgoska pływała od Gdańska, Gdyni aż po Gliwice, Koźle, Szczecin oraz na wodach Europy Zachodniej – odpowiada kapitan Manikowski – Żona, Krystyna, również wywodzi się z szyperskiej rodziny. Wspominała niedawno rejs barką z Gdańska do Gliwic, to były najdłuższe wakacje. Trwały pewnie miesiąc.
Jak się żyło na barcie? Jak w normalnym domu – opowiada małżonka Krystyna – Była kuchnia, sypialnia, sprzątanie, pranie, zwykła codzienność.
– Dziadkowie i rodzice żony nie mieli domu na lądzie – dodaje kapitan Manikowski. – Podobnie było z moim dziadkiem, który w 1945 roku zacumował barką przy obecnym nabrzeżu Manikowskich. Jadwiga Szmydt, moja teściowa była zatrudniona na barce jako bosman. To był ostatni bosman-kobieta w Żegludze Bydgoskiej w latach 70-tych, dokładnie w 1978 roku. Dopiero, kiedy w 1961 roku babcia żony Klara przeszła na emeryturę, kupili domek gospodarczy z kawałkiem ziemi, a kilka lat później zbudowali ten dom. Tak też było z innymi szyprami. Ludzie na barkach rodzili się, pracowali, żyli, bawili się. Także umierali. Pokrywy lukowe na barkach fachowo nazywały się ferdeki. Najpopularniejsze były zabawy „pod ferdeką”. Zimą, kiedy barka stała pusta, to było wymarzone miejsce do zabawy. Wtedy barki nie woziły tak kiepskich towarów jak klinkier, ruda czy nawozy sztuczne. Woziły szlachetne ładunki: cukier, mąkę, ziarno kakaowe. Ładownie były czyściutkie, wysprzątane. Trzeba było je udekorować. Na barkach odbywały się również wesela. Szyperskie wesela odbywały się zimą. Kilka barek mogło stać na zimowisku w Gdańsku lub Malborku, Nakle czy Szczecinie. Życie towarzyskie musiało się jakoś odbywać. W Bydgoszczy barki cumowały przy śluzie miejskiej (dziś stoją tam houseboaty). Cumowały także pomiędzy mostami Gdańskim i Bernardyńskim, poniżej mostu Bernardyńskiego na tzw. „obracance” (najszerszym miejscu Brdy od miejsca, gdzie była śluza trapezowa). Barki cumowały także przy Babiej Wsi oraz w bydgoskim porcie, gdzie była jeszcze dźwignia mechaniczna z napędem ręcznym do wyciągania kotłów parowych ze statków. Cumowały także w Brdyujściu
Zimą się nie pływało
Kiedy mróz skuwał rzekę tylko niektóre barki były wykorzystywane jako magazyny, na przykład cukru.
„Ze względu na to, że barki były w ciągłym ruchu, życie na wodzie toczyło się pod dyktando przebytych rejsów, załadunków i wyładunków, krótszych czy dłuższych postojów. Potomkowie szyperskich rodzin w odróżnieniu od zamieszkujących na lądzie, przychodziły na świat w różnych miejscowościach np. jedno urodziło się w Gdańsku, a ochrzczone było w Barcinie, drugie urodzone w Kruszwicy, ochrzczono w Malborku. Podobnie rzecz się miała z przyjęciem do I Komunii Św” – wspominają Krystyna i Franciszek Manikowscy w pracy „Ludzie wody. Życie i praca”.
Kapitan Manikowski: – Mój ojciec urodził się u dziadka na barce w Gorzowie Wielkopolskim, ale chrzczony był już w Barcinie. Pozostali w Łabiszynie, w Załachowie. Gdzie akurat cumowała barka.
Podobnie rzecz się miała z edukacją. Przed wojną dzieci uczyły się tylko w okresie zimowym i tam, gdzie zimowała barka. Zachowała się książeczka o edukacji teścia. Jednej zimy nauka w Elblągu, innej w Bydgoszczy, później w Gdańsku. Ostatnia zima w 1945 roku w Ujściu nad Notecią. Edukacja trwała od listopada, kiedy barki stawały na zimowisko. Zimy były wtedy bardziej surowe, a barki drewniane. Kiedy lód ściśnie stalową barkę, to nic się nie stanie, a wokół drewnianych barek zimą trzeba było obkuwać lód, żeby nie uszkodził kadłubów. Dlatego nawigację przezornie kończono pod koniec listopada, dzieci szły wtedy do szkoły, a w marcu, kiedy słońce zaczęło przygrzewać, trzeba było wypływać. Po wojnie, kiedy pojawił się obowiązek edukacji, nie było zmiłuj. W najlepszym przypadku dzieci szły do kogoś z rodziny. Inne trafiały do internatów. Na święta, wakacje, dzieci wracały do rodziców.
Życie towarzyskie na barce
Życie towarzyskie tętniło, szczególnie w okresach przerwy nawigacyjnej. Młode chłopaki szyperskie prześcigały się w budowie modeli z malutkimi maszynkami parowymi. Podobno niektóre stateczki potrafiły uciągnąć łódkę na Brdzie.
Tradycje szyperskie przechodziły z ojca na syna. Była też zasada, że chłopak szyperski szukał za żonę szyperskiej dziewczyny, a jeśli ktoś pochodził spoza środowiska, to najpierw był bacznie obserwowany.
Barki były prywatną własnością. Czasem był to dorobek życia całych rodzin. Na przykład nazwa barki „Lemara” pochodziła od imion: Leon i Maria, rodziców szypra, właściciela barki. Najsmutniejsze i przykre jest to, że po wojnie polskie państwo zrabowało barki rodzinom szyperskim. Bez jakiegokolwiek zadośćuczynienia. Nikt nie dostał ani złotówki. A tylko z rejonu bydgoskiego było to ponad 270 barek! I to takich, których przedwojenna wartość równała się wartości kamiennicy – 100 tysięcy złotych! Lemara była mniejsza, kosztowała 40 tys. złotych. Zachowały się oryginalne dokumenty na budowę barki z bydgoskim Lloydem. Dekretem z 2 lutego 1955 stare nazwy barek należało zamalować i oznakować nowymi symbolami. Serce bolało. Ludzie się bali, nikt nie patrzył na prawa własności. Stalinowskie czasy.
Co się wydarzyło, że wszystko, co dobrze działało, nagle stało się niepotrzebne? Łachy na Wiśle powodują, że nawet kajakiem trudno przepłynąć, chociaż, jak zapewnia kapitan Franciszek Manikowski, dobry kapitan najpierw czyta wodę, a później patrzył na znaki nawigacyjne stawiane przez tzw. wytycznych. W kolejnych latach po przełomie narzekano na tiry rozjeżdżające drogi. Mówiło się o potrzebie transportu kolejowego lub rzecznego. Tylko transportu rzecznego już prawie nie ma.
– Kiedy jeszcze pływałem Słonecznikiem czasem pasażerowie prosili, żebym opowiadał o przyszłości Żeglugi Bydgoskiej. Powtarzałem, że na ten temat możemy rozmawiać tylko w kontekście historycznym. Nie ma przyszłości Żeglugi. Umarła śmiercią nienaturalną. Należałoby odbudować całą infrastrukturę stoczniową, porty, tabor, a co najważniejsze – nie ma ludzi! Stara gwardia wymarła. Młodsi, widząc, co się dzieje, uciekli na wodę do Niemców i Holendrów. Szkoła w Nakle szkoli młodych adeptów.
Wystarczy zobaczyć, jak działa transport rzeczny w Holandii, Belgii, Niemczech i Francji. Tylko tam po wodzie pływają barki dużo większe od naszych. Mają nośność 2,5 tys. ton jedna. A pchacz pcha w górę Renu takich barek sześć. A my, naszą skromną bareczką, nie mieliśmy szans go wyprzedzać. On nas wyprzedzał.
Jeżeli nie zbuduje się nowej autostrady lub linii kolejowej, to nie pojedzie samochód i pociąg. A jak tu jest wszystko na wodzie zaniedbane, to jak? Płynąłem „Lemarą” w 2013 roku z Gorzowa Wielkopolskiego do Bydgoszczy. Noteć i Kanał były zarośnięte! Drzewa powalone, prawdziwa Amazonia. Tylko jak się nic nie robi, to takie są efekty. Udało się sprowadzić i wyremontować barkę „Lemara”. Rodziny szyperskie, dla pamięci spotykają się w czwarty czwartek o czwartej po południu każdego miesiąca. Przychodzi raz więcej, raz mniej. Ostatnio było bardzo gwarno. O czym to świadczy, że ludzie, którzy znają się od urodzenia, ciągle mają sobie coś do powiedzenia. Nie ma końca wspomnieniom.
Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!