Maria Wilczek – Krupa, autorka biografii Jeremiego Przybory / Fot. Rafał Siderski
– Bydgoszcz dała Jeremiemu Przyborze energię do życia – mówi Maria Wilczek-Krupa, autorka książki biograficznej „Żuan Don. Biografia Jeremiego Przybory”.
Roman Laudański: – Czy Jeremi Przybora lubił Bydgoszcz?
Maria Wilczek-Krupa: – Bydgoszcz zapewniła mu tzw. miękkie lądowanie po wojnie, bardzo to doceniał. Warszawa straszyła kikutami kamienic. Oczywiście on tę Warszawę nadal kochał, ale nie był w stanie w niej osiąść. Po wojnie wylądował zatem miękko w PRL-u dzięki zielonej Bydgoszczy, która nie uległa zniszczeniu. Przecież do dziś macie zielone miasto, prawda?
– Jak najbardziej, zapraszamy!
– Bydgoszcz dała Jeremiemu Przyborze energię do życia. Doceniał to. To miasto do końca było dla niego ważne. Kiedy miał wyjechać z Bydgoszczy, bił się z myślami: Zostać? Wyjechać? Wracać do Warszawy? Bardzo Bydgoszcz polubił. Wcześniej był w Łodzi, która aż tak bardzo nie przypadła mu do gustu. To po prostu nie było to. Także żona Przybory, Mery [Maria Burska – Przybora, przyp. red] nie była Łodzią zachwycona. To ona pojechała na zwiady do Bydgoszczy, gdzie rozgłośnię radiową rozkręcał Tadeusz Kański, znajomy Mery. Wróciła podekscytowana, a Jeremi przyjechał tu za jej namową.
– Nie był to jego pierwszy kontakt z miastem. Uczęszczał do bydgoskiego gimnazjum im. Kopernika.
– Przed wojną jego ojciec kupił folwark i ziemię w Miedzyniu Wielkim, który jest już częścią Bydgoszczy, a wtedy był miejscowością podbydgoską. Tam mały Jeremi spędził trzy lata, choć pisał, że pięć. Ale to nie było tak długo, co potwierdza dokumentacja przeanalizowana przeze mnie. Miał prawo mylić się pod koniec życia. Dla niego pobyt w Miedzyniu Wielkim był trudnym doświadczeniem. Był zamknięty w folwarku wraz z macochą, która również nie lubiła wsi. Szukał zabawy u kolegów, fornali z czworaków. Tam poznawał życie. Przyjaźnił się z Gwidonem i Maksem, chodzili razem po polach, zajadali razowiec ze smalcem. Wykształceniem panicza zajmowała się wtedy guwernantka, a później Jeremi został zapisany do gimnazjum w Bydgoszczy (obecnie II LO przy ul. Nowodworskiej), co wspominał fatalnie, bo nie lubił szkoły. Wstawał o świcie, wraz z domowym inwentarzem, żeby zdążyć na lekcje. Ojciec dbał o to, żeby „smarkacz się nie zeszlachcicował”. Nie podwoził syna, który piechotą lub wozem drabiniastym, jeśli ktoś się zlitował i go podwiózł, zasuwał po ciemku na pociąg. Podobnie wracał. Ponieważ uczniem był narowistym, nie chciał się uczyć, to ojciec później wysłał go do szkoły z internatem w Ostrowie. A tam dopiero była gehenna – spartańskie warunki, złośliwości kolegów, kocówa za kocówą. Stamtąd macocha zabrała go z powrotem do Bydgoszczy. Okazało się, że majątek upada, bo ojciec nie potrafił zarządzać folwarkiem. Zresztą wyjechał do Warszawy, a na miejscu zostawił macochę z Jeremim. Majątek trzeba było sprzedać i wracać do domu, czyli do stolicy.
– Drugi pobyt Jeremiego Przybory w Bydgoszczy to już czas powojenny.
– Bardzo inny i świadomy. Kochał radio, w którym pracował, a audycje „Pokrzywy nad Brdą”, które współtworzył, były kochane przez radiosłuchaczy. Słuchano ich przez uliczne megafony! Tu byli wspaniali ludzie: dyrektor rozgłośni Tadeusz Kański i jego żona Janka, z którą Jeremi się zaprzyjaźnił. To pierwsze kroki wszystkich twarzy Jeremiego. Tam narodził się humorysta w radiowej odsłonie, tam narodził się liryk, bo przecież w bydgoskim okresie napisał przepiękne liryczne teksty, w tym „Zmierzch”. Tam narodziły się przyjaźnie, nie tylko z Kańskim, ale i ze znakomitym kompozytorem Kazimierzem Serockim, dla którego napisał wspomnianą wyżej piosenkę i inne arcydzieło poezji śpiewanej: „Nie odchodź”. Dopiero później Wasowski skomponował do tych testów nową muzykę. Wreszcie w Bydgoszczy narodził się tytułowy Żuan Don. Czyli tu zaczął zdradzać żonę.
– Właśnie o te bydgoszczanki w życiu Jeremiego Przybory chciałem zapytać.
– Zaczęło się wszystko właśnie w Rozgłośni Pomorskiej. Mery chwaliła się koleżankom, że mąż ją zdradza, co okropnie żenowało Jeremiego. Jego powściągliwa w emocjach natura wyła jak pies, kiedy mówiła: „Jariomuszka, bo tak go nazywała, Hala nie wierzy, że mnie zdradziłeś, powiedz jej jak to było!”. Marta, córka Jeremiego i Mery, wspominała, że w bydgoskim czasie życie wydawało jej się jeszcze normalne. Nie wiedziała o zdradach ojca, awanturach, wtedy jeszcze wszyscy byli razem. Dopiero kiedy wyjechali z Bydgoszczy do Warszawy, wszystko rozsypało się w proch i nie było już czego zbierać.
– Czy Przybora był kobieciarzem? A może taka była jego uroda, że zakochiwał się w kolejnych paniach?
– Raczej to drugie. Zakochiwanie się było jego słabością. Krzysztof Ryzlak, szef „Stacji Kutno. Ogólnopolskiego Festiwalu Jeremiego Przybory” powiedział, że Przybora miał „szybką przemianę materii pod tym względem”. To stwierdzenie mną wstrząsnęło, ale przyznaję, że jest zabawne. Jeremi miał pojemne serce i było mu to potrzebne, ponieważ mnóstwo znakomitej, cudownej poezji zrodziło się albo z miłości do kolejnych pań, albo z cierpienia po ich stracie. Chociażby piosenki dla Marii Koterbskiej, jak „To była miłość nieduża”, piosenki dla Barbary Wrzesińskiej – jak „Już kąpiesz się nie dla mnie”. Akurat ta zrodzona była z cierpienia. O piosenkach napisanych z cierpienia spowodowanego miłością do Agnieszki Osieckiej nie wspomnę. Nie nazwałabym go kobieciarzem ani żigolakiem czy lowelasem, jak to jest w jego piosence. Ale Żuan Donem – już tak. Niewątpliwie kochał kobiety, jednak w jego wypadku nie mogło być mowy o „zaliczaniu”, czy skakaniu z kwiatka na kwiatek. To nie był ten typ.
– Badając bydgoskie części życiorysu Jeremiego Przybory, odkryła pani coś nowego?
– Skorygowałam lata jego pobytu w Bydgoszczy w dzieciństwie: nie pięć, a trzy. Ustaliłam przebieg „zesłania na Miedzyń”. A co do powojennego czasu, to zwróciłam uwagę na piosenki, które wtedy powstały. Nie tylko piosenki, ale i słuchowiska, które udało mi się wyciągnąć na światło dzienne. Do niektórych później Wasowski skomponował muzykę. Niestety, mnóstwo dorobku Przybory z tamtego czasu przepadło. Nie zachowały się na przykład „Pokrzywy nad Brdą”. Część udało mi się wyciągać z archiwów. Przypomniałam chociażby „Ząb Hugona” i „Gburleta” z czasów bydgoskich, czyli pastisz Szekspira. Albo „Pocałunek Murzyna”, który nie nadaje się dziś do emisji z oczywistych względów.
– Przy okazji zachęcam do obejrzenia spektaklu „Spiritus movens” w bydgoskiej Operze Nova na podstawie piosenek Jeremiego Przybory. A dlaczego zajęła się pani właśnie nim? Wcześniej napisała pani książki o kompozytorach, o Wojciechu Kilarze, Henryku Mikołaju Góreckim.
– Kiedy jeszcze byłam dziennikarzem i myślałam o pisaniu książek, marzyłam o Jeremim Przyborze. W moim domu mówiło się Przyborą, tak jak w domu Przybory mówiło się Boyem. Wzrastałam w tym świecie nie do końca wiedząc, że to świat Przybory. Myślałam, że tak wygląda polski język. Dopiero później zaczęłam słuchać jego piosenek. Książka była moim ukrytym marzeniem. Nigdy nie myślałam o pisaniu o Jerzym Wasowskim, choć uważam go za genialnego kompozytora. Zachwycił mnie świat słowny Przybory. W moim domu każde z nas miało swoje przezwisko, dużo językowych lapsusów funkcjonowało między nami. To był nasz język i ta zabawa słowem zawsze mnie nęciła. Jestem teoretykiem muzyki, tak się złożyło, że pisałam doktorat o Wojciechu Kilarze, z czego zrodził się pomysł jego biografii. Później pojawił się Henryk Mikołaj Górecki, a kiedy redaktor wydawnictwa zapytał, o kim chciałabym napisać kolejną książkę, pomyślałam, że do trzech razy sztuka. Niech będzie Przybora. I zajęło mi to prawie pięć lat.
Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!