Wacław Jasionkowski przy słynnych fordońskich muzykantach / Fot. B. Witkowski / UMB
Para drewnianych muzykantów spogląda na przechodniów z drzewa koło bloku przy ul. Szancera 4. Na drzewie obok rzeźbione ptaszki. To dzieło mieszkańca bloku, 86-letniego Wacława Jasionkowskiego. -Mąż te drzewka sam sadził gdy się wprowadziliśmy. Mieszkamy tu 40 lat – mówi Wanda, jego żona.
Blok przy ul. Szancera leży w bliskim sąsiedztwie parku na Bajce. To teren chętnie wybierany na spacery przez wielu mieszkańców. Od niedawna wielu z nich wybiera trasę koło drzew z tajemniczymi drewnianymi figurkami. Robią sobie z nimi zdjęcia, chwalą artystę. Internauci poszukiwali twórcy chcąc podziękować mu za upiększanie okolicy. Pan Wacław ze skromnością przyjmuje komplementy. Przez całe życie obdarowuje bliskich wytworami swoich rąk. Jego rzeźby można oglądać też w szpitalu, przedszkolu i ogrodach wielu ludzi.
Uszyje, naprawi, wyrzeźbi
– Zrobiłem najpierw jednego chłopka, potem drugiego. Pomyślałem: komu dać? Wszyscy wszystko mają w całej rodzinie. Już szedłem wyrzucić je do śmietnika. Ale przyszło mi do głowy że powieszę je na drzewie. No i tak sobie wiszą. Już jeden się znalazł co popsuł chłopkowi gitarę. Może myślał, że do grania będzie dobra? Za 3 dni gitarę z powrotem pod drzewem podrzucił. Była zepsuta, struny poobrywane – żali się senior. – A te ptaszki to cóż. Kiedyś przyjechał kuzyn ze Szwecji. Ja miałem te ptaszki w korytarzu przy drzwiach. On mówił, że jemu by się w domu takie podobały. To mu dałem. Potem wystrugałem nowe ale już nie wyszły takie ładne. To też na drzewo je powiesiłem. Od tej pory ludzie sobie robią zdjęcia z nimi – dodaje Wacław Jasionkowski.
– Dziadek zawsze robił takie figurki dla nas. Najpierw dla swoich dzieci, potem wnuków, teraz już prawnuków. Dla każdego zrobił na pniu bocianie gniazdo z tyloma bocianami, ilu członków liczy każda z rodzin. Pracuję w przedszkolu. Często odwiedzam dziadka i mówię: przydałby mi się ozdobny karmnik do kącika przyrodniczego. A może byś coś wystrugał? Moja córka lubi jeździć konno, jej podarował drewniane koniki. Zawsze pyta czy ktoś by coś chciał. On zawsze mówi, że nie lubi siedzieć bezczynnie. Dziadek nigdy nie sprzedawał tych figurek, nie ogłaszał się. Czasem jak ktoś go poprosi to musi mu wciskać pieniążki, nic za nie nie chce – mówi Barbara Zarzyńska, wnuczka. – Ja nie wiem nawet kiedy on te figurki zaczął strugać. Zawsze miał smykałkę do wszystkiego. Naprawi w domu, zreperuje buty, uszyje na maszynie. Sam sobie skrzypce zrobił i na nich gra – dodaje dumna małżonka. Jednym z ostatnich dzieł pana Wacława jest drewniana kołyska dla nowo narodzonej prawnuczki.
– Jeden z wnuków zrobił dla dziadka wiewiórkę, która gra na skrzypcach. Mój mąż z kolei jest po dziadku złotą rączką. Nasza córka która kończy 18 lat chodzi do szkoły budowlanej i też te talenty posiada. To przechodzi z pokolenia na pokolenie – dodaje Barbara Zarzyńska.
Wszystkiego nauczyła mnie bieda
– Kiedy zaczęła się pana przygoda z rzeźbieniem w drewnie? – pytam pana Wacława. – Mam powiedzieć prawdę? Ja się wychowywałem bez ojca. Urodziłem się w 1939 roku. Po wojnie poszedłem do 1. klasy. Ojciec wtedy zmarł. Miałem buty z drewnianymi podeszwami. Były stare. Chłopcy z bogatszych domów mieli łyżwy i na nich jeździli zimą do szkoły. Ja miałem do niej 3 kilometry, a nie miałem łyżew. Wziąłem grubszy drut, wbiłem sobie w podeszwy i też jeździłem. Niestety w końcu ten but pękł. Wziąłem gwóźdź, młotek i na kamień. Zbiłem je do kupy. I tak to się zaczęło. Musiałem na siebie liczyć. Nie miałem brata, były tylko siostry. One były z matką, a ja sam. Jak miałem 14 lat przyjmowali na PGR-y. Siostra wywiozła mnie za Koronowo do roboty. Pomagałem murarzowi przy budowie domu. Miałem mu cegły nosić, zaprawę robić. Jak poszedł zapalić to ja położyłem mu na mur. Wtedy mnie uczył i obaj dom pobudowaliśmy. Jako murarz robiłem po ludziach. Później znalazłem dziewczynę po sąsiedzku z drugiej wioski i miałem rodzinę. Kiedyś się nie wyrzucało wszystkiego od razu jak dziś, tylko się naprawiało. Trzeba było sobie zszyć, przybić. Najpierw dzieciom naprawiałem, potem wnukom. 15 lat mieszkałem na wsi u teściów, potem zamieszkaliśmy tu w Fordonie – wspomina pan Wacław. Po godzinach pracy to ludziom pomagałem, to coś z kory robiłem. I tak całe życie. A jak poszedłem na emeryturę to sobie majstrowałem. Musiałem się wszystkiego nauczyć z biedy. Mama miała dom z gliny pod słomą i działeczki pół hektara. To było po wojnie. Nie było jak dziś, że tatuś kupi buciki czy spodenki. Jak jechałem do pracy na PGR to nie miałem nawet butów. Gumowe buty takie w pół urwane mama mi nożyczkami obcinała. Śnieg mi naleciał do nich jak pracowałem zimą. Jedna kobieta wzięła chustkę z głowy, podarła na pół i poowijała mi nogi. Takie było życie – kończy swoją opowieść senior.
Zapisz się do naszego newslettera!