„Jazz w oparach PRL-u”. Bydgoski jazzman wspomina kaczki w ogródku szkoły muzycznej przy Gdańskiej i pierwszą perkusję

Jacek Pelc podczas koncertu / Fot. Jarosław Wierzbicki

– W piątej, szóstej klasie podprowadziłem mamie sporo kuchennych garnków, oklejałem je tekturą, żeby udawały membrany, i grałem – wspomina dzieciństwo w kamienicy przy ul. Dworcowej Jacek Pelc, perkusista, autor książki „Jazz w oparach PRL-u – z Jarkiem Śmietaną w trasie”.

– Skąd się wzięła perkusja?

Jacek Pelc: – Ojciec, Zdzisław Pelc, grał w zespołach studenckich na ksylofonie i bębnach. W czasach przedszkolnych znalazłem w piwnicy perkusyjne pałki z filcową główką i jedną „miotełkę”. Miałem już czym „grać”. Mieszkaliśmy w kamienicy przy ulicy Dworcowej, w domu było pianino. Ojciec kupił gramofon podłączany do lampowego radia Etiuda. Kupował również płyty: „Skaldów”, „Polan”, wczesne Niemena. Działo się to około połowy lat 60., i to mój pierwszy kontakt z muzyką. A ponieważ miałem perkusyjne pałki, to zacząłem nimi wybijać rytm na stole. Blat przy nodze stołu miał wyższe brzmienie, na środku niższe, a ja waliłem pałkami: tut, tat, tu, tu tat! Naśladowałem to, co słyszałem z płyt.

– Czyli perkusja była w genach. Ojciec grał?

– Wtedy już więcej śpiewał. W mieszkaniu było zawsze wesoło, ponieważ mieszkała z nami dalsza rodzina. Wśród zabawy zawsze lubiłem stukać, grać, słuchać muzyki.

– Nie protestował pan przed nauką w szkole muzycznej?

– Do siódmej klasy włącznie chodziłem do normalnej podstawówki. Gdzieś w piątej, szóstej klasie podprowadziłem mamie sporo kuchennych garnków, oklejałem je tekturą, żeby udawały membrany, i grałem. Później rodzice kupili gitarę, ale to bębny wygrały. Gitara cięła opuszki palców. Opisuję to w książce. Jakość instrumentu w komunie była przykładem brzydoty i niedoróbek. W połowie siódmej klasy ojciec pokazał mi ogłoszenie w gazecie o naborze do szkoły muzycznej, m.in. do klasy perkusji. Oczywiście, że chciałem tam się uczyć!

– Podstawowa szkoła muzyczna mieściła się przy ul. Libelta.

– Okna klasy perkusji wychodziły na ulicę. Na pierwszych zajęciach rozejrzałem się po sali i zapytałem: a gdzie jest perkusja? A profesor Władysław Mazuga (grał w orkiestrze filharmonii i nauczał) pokazuje na ksylofon, wibrafon, dwa kotły, werbel i mówi: „No, tu”. Ale zestawu perkusji, czyli bębna basowego, werbla, kotłów, talerzy – nie było! A ja chciałem grać na zestawie, a wtedy mówiło się „na jazzie”. W połowie ósmej klasy, pod wpływem mojego uporu, pojawił się w szkole zestaw perkusji! Miałem już podstawy, grałem rock ‘n’ rolle.

– W takim momencie opowieści powinien pojawić się pierwszy zespół.

– Klasowy kolega Maciej Maciejewski dość dobrze grał na pianinie. Graliśmy boogie woogie, proste rock ‘n’ rolle. Klasę przeniesiono na drugie piętro w sam środek nauczania ogólnokształcącego, bo przecież to była również normalna szkoła. Na przerwach wszyscy zaglądali do nas, bo oczywiście zawsze coś graliśmy.

– Pamiętam pianino w świetlicy na parterze. Jednocześnie potrafiło na nim grać kilka osób.

– Pianina były wszędzie, gdzieś trzeba było ćwiczyć. Zaraz zakazano w czasie przerw wstępu do klasy perkusji, bo nikt nie był zainteresowany spacerowaniem po korytarzu. Później było liceum muzyczne.

– Budynek w bramie przy Gdańskiej?

– Tak. Znakomite miejsce! Wtedy uczyło się tam 88 uczniów. Jedna klasa pierwsza, druga, trzecia i czwarta. Był duży odsiew i bardzo kameralna atmosfera. Cudowny czas. W ogródku były kaczki i kiedy polonistka, pani Jadwiga Zaremba wznosiła nas na szczyty martyrologii w obowiązkowej lekturze „Kolumbowie”, to nagle za oknami rozlegało się kwakanie. Trudno było utrzymać powagę. Pod klasą ogólnokształcącą w suterenie była klasa perkusji. Idealne miejsce na wagary!

– Miał pan już wtedy jakiś pomysł na życie?

– Na życie?! Oczywiście. Imprezy! Niekończące się życie rozrywkowe! Piękne parki dookoła, gdzie w zaroślach raczyliśmy się tanim winem i tańczyliśmy, aż legitymowała nas milicja, a my na bezczelnego zapewnialiśmy, że szykujemy się do występu wokalno – baletowego na szkolnej rytmice. Kupowali ten kit i zostawiali nas w spokoju. A poza tym rock ‘n’ roll i rock. Rytmy młodości.

– To już były dylematy: Rolling Stonesi czy Beatlesi?

– Słuchaliśmy Deep Purple, Led Zeppelin, Budgie. Raczej hard rocka, początków metalu, a Beatlesów na przytulanych prywatkach. Cudowne czasy. Gdybym miał je przeżyć jeszcze raz, to nic bym w nich nie zmienił. Rodzice zadbali, bym nie czuł upierdliwości komuny, choć luksusów nie było. Ojciec – inżynier, mama pracowała w Centralnym Biurze Rozrachunków Zagranicznych PKP, w związku z czym miałem zniżki na pociąg, co bardzo mnie cieszyło, kiedy zacząłem studiować w Katowicach.

– Bo w Katowicach był wtedy jedyny w Polsce wydział jazzu?

– W 1978 roku zacząłem grać w uczelnianym big bandzie. Był swing, funky, jazz. Akademicki szef katedry perkusji z pogardą wyrażał się o jazzie, określał go mianem: tingiel – tangiel. W związku z tym uparłem się, że na dyplomie nie zagram ani jednej nuty z klasycznego repertuaru. Wyszło na moje! Skompletowałem fajny zespół: Jasiu Cichy na basie, Janusz Kowalski z późniejszego zespołu Heavy Metal Sextet. Mieszka dziś w Stanach Zjednoczonych, bardzo dobry saksofonista. Na trąbce grał Waldek Szymański, na fortepianie Robert Obcowski, kolega z pierwszej edycji Extra Ballu.

– Ciągnęło pana do jazzu, ale czy pojawiła się refleksja: jak ja się z tego utrzymam?

– Nie było takich dylematów, bo wtedy jazz miał dobra koniunkturę. Jednak z początku grałem prawie wyłącznie muzykę rozrywkową, żadnej klasyki. Grało się studniówki, bale maturalne, później koncerty klubowe. Brałem udział w ogólnopolskich warsztatach i przeglądach piosenkarskich, gdzie grałem w różnych zespołach akompaniujących. Naprawdę miałem się z czego utrzymać!

– Życie artystyczne?

– Raczej życie chałturnicze. To artystyczne zaczęło się od występów ze Stasiem Soyką, z którym razem studiowaliśmy. Saksofonista Jurek Główczewski założył kwintet, w którym sprawą oczywistą było to, że będę grał na bębnach. W pierwsze trasy jeździliśmy żukiem z gratami pod plandeką, np. do krakowskich „Jaszczurów”, gdzie usłyszał mnie gitarzysta jazzowy Jarek Śmietana. Koncert nagrała krakowska Rozgłośnia Polskiego Radia, która wyemitowała go na całą Polskę. Zainteresowała się nami radiowa „Trójka”, a Jarek Śmietana, już na moim trzecim roku studiów zaproponował mi przyłączenie się do ostatniej edycji Extra Ballu.

– Wtedy to była jedyna propozycja grania?

– „Przeczekiwałem” dwie alternatywne propozycje: jedna od braci Krystyny Prońko, Wojtka i Piotra. Mieliśmy grać piosenki, jeździć po festiwalach. Druga pochodziła od Staszka Soyki. Jednak ambicje zaawansowanego instrumentalisty kierowały mnie do Jarka Śmietany. Strasznie ważne dla mnie było to, żeby sobie pograć na bębnach, a nie wystukiwać komuś służebne rytmy pod piękny śpiew. Choć przyznam się, że w 79. lub 80. roku nagrałem z Anną Jantar i Stasiem Soyką singla dla wytwórni „Pronit”. Śpiewali utwór w duecie, a na drugiej stronie Anna Jantar wykonywała solową piosenkę. Nie powiem, jaka była w zwykłym kontakcie, ponieważ sekcja rytmiczna nagrywana była osobno. Całość brzmi tak, jak byśmy dobrze czuli się i rozumieli.

– Wróćmy do życia artystycznego…

– Trasy, hotele, próby, estrady, imprezy po koncertach miały miejsce prawie po każdym koncercie, oczywiście z alkoholem. Życie artystyczne tym różniło się od życia akademickiego, że mieszkaliśmy nie w bursach czy akademikach, a w hotelach.

– Przygody?

– Mnóstwo. Przez moment opcją transportową zespołu był „maluch” Jarka i łada Antka Dębskiego z przyczepką, która mieściła perkusję. Trasa do Niemiec zachodnich, my na enerdowskiej autostradzie, zatrzymuje nas wschodnioniemiecka policja za przekroczenie prędkości. Oni do nas: paszporty, dokumenty auta i uzasadnienie, że za szybko, oczywiście po niemiecku. Mamy płacić sto marek (zachodnich, oczywiście), a Jarek Śmietana, który prowadził, tłumaczył im – po polsku – że spieszymy się na koncert i musimy tam być wcześniej na próbie akustycznej. Niemiecki policjant zgłupiał i dalej po niemiecku, że mamy płacić. Jarek konsekwentnie po polsku, że śpieszymy się, próba, koncert. I wymownie stuka w szkiełko zegarka. Oni coraz bardziej wściekli, Jarek coraz spokojniejszy z coraz wyraźniejszą artykulacją po polsku ciągnie kwestię o próbie, koncercie, etc. Ja na siedzeniu obok, duszę się ze śmiechu, chowam głowę między kolana i jestem bliski wybuchowego parsknięcia. A Jarek: „Jak nie dojechać, to nie zagrać próba. Nie zarobić, nie mieć na zapłacenie mandata”. Twardo po polsku. Wściekli, ale bezsilni enerdowcy wrzucili nasze dokumenty i gromkim „Rauuus, schnellla” pożyczyli nam dobrej drogi. Tak zaczęliśmy się śmiać, że myślałem, iż „maluch” się rozsypie!

– To kierunek zachodni, a wschodni?

– Grywaliśmy w NRD, Bułgarii, na Węgrzech, Najbardziej spektakularną trasę mieliśmy w Związku Radzieckim. Sześć tygodni i 33 koncerty. Koleją z Warszawy do Moskwy, oczywiście z całym sprzętem. Później samolotami Aerofłotu. Trasa objęła Symferopol, Energodar w obwodzie zaporoskim, Zaporoże, Charków, Kijów, Rygę, Moskwę. W latach 80. ubiegłego wieku na nasze koncerty przychodziły tam tłumy. Wtedy zaczęły się już rządy Gorbaczowa. Pojechaliśmy z zespołem „Namysłowski – Śmietana Band”, w którym Jasiu Cichy grał na basie. Jakiś miesiąc wcześniej musieliśmy w Warszawie przejść kwalifikacje, które obserwowała komisja z radzieckiej ambasady. Jedna z pań tej komisji miała na twarzy cerę jak burak cukrowy z pegeerowskiej gleby, ale to oni decydowali. Łaskawie nas wysłuchali i łaskawie zaakceptowali. Grał z nami – recital przy fortepianie solo Stasiu Soyka, my drugą część koncertu i wspólny finał.

W Polsce, po stanie wojennym, w połowie lat 80. niczego nie było. W związku z tym ze Związku Radzieckiego przywiozłem: lodówkę, zamrażarkę, teleskop do obserwacji nieba, całą torbę sprzętu fotograficznego firmy Zenith, walizkę pełną polskich książek, i to po polsku, których nie można było kupić w kraju. Klasyka z polskiej księgarni w Moskwie. Do tego odkurzacz. Mieliśmy pół wagonu zawalonego towarami ze Związku Radzieckiego!

– Graliście razem z radzieckimi muzykami?

– Unikaliśmy tego jak ognia, choć brataliśmy się z zespołami z miejscowych restauracji gwarantujących lokalne atrakcje, jak haszysz czy maryśka. Wódę, to my stawialiśmy, oni całą resztę. Nie było żarcia, to piło się i paliło. Z Jarkiem Śmietaną i Staszkiem Soyką założyliśmy podgrupę w ekipie i chodziliśmy swoimi drogami. Np. dostaliśmy namiar telefoniczny, by koniecznie zadzwonić, kiedy będziemy w Kijowie. To byli jacyś kolorowi dysydenci. Wyznaczyli nam spotkanie pod pomnikiem Lenina na Majdanie w Kijowie. Na ulicy szary, podobnie ubrany i przystrzyżony tłum. Brak młodych ludzi. Pionierzy prężyli się na warcie pod Leninem. Aż zobaczyliśmy, że chyłkiem, podcieniami, przemyka ekipa z długimi włosami. Wiedzieliśmy, że to nasi ludzie! Później kontaktowali nas z kim trzeba w kolejnych miastach. Na oficjalne spotkania chodził Zbyszek Namysłowski, także Jasiu Cichy, nasza trójka urzędowała w nocy, a w dzień odsypiała zaległości.

– Pamiętam czasy dużych imprez jazzowych w Bydgoszczy. Pomorska Jesień Jazzowa wypełniała salę filharmonii, jazzu można było posłuchać na wielu koncertach. To była moja młodość.

– Moja też, jak najbardziej. Tylko wtedy nie było dużo innych imprez. Dziś jazz to może 5 procent całości, to gatunek niszowy. Mnie jest z tym dobrze, zainteresowanych jazzem jest bardzo dużo. Nie mamy problemu z widownią. Koncert może się nie sfinansować, ale czy robią to inne koncerty? Czy to możliwe bez sponsorów? W latach 80., kiedy jazz powoli odchodził do cienia, na scenach królowała muzyka rockowa. Mnóstwo zespołów. Dziś oni są niszowi.

– Nie ma pan dylematów, że przed laty źle obstawił karierę?

– Niczego bym nie zmieniał. Mieliśmy satysfakcję, że nie daliśmy komunie ani cienia satysfakcji. Komuna najbardziej cieszyłaby się, gdybyśmy w tamtych czasach użalali się nad swoim losem. A my byliśmy niezależni. To, jak Jarek Śmietana postępował z enerdowskimi policjantami świadczy o tym, że mieliśmy wszystko gdzieś.

– Odchodzenie Jarosława Śmietany odbywało się m.in. w bydgoskiej onkologii?

– Tak, leżał w szpitalu u profesora Marka Harata, ponieważ miał nierozpoznanego glejaka. Nikt nie postawił prawidłowej diagnozy i dopiero, kiedy zaczęły się problemy z utratą sprawności i świadomości, to rzecz się wydała. Wcześniej lekarze składali to na otyłość Jarka, zbyt dużą konsumpcję alkoholu, a to był glejak. Kiedy prof. Harat go zobaczył, było już za późno. Prof. Harat powiedział: „Przykro mi panie Jacku, ale kolega umrze w tym roku”. Byłem u niego chyba w lutym. Jarek dożył do września.

– Brakuje kolegi, przyjaciela, z którym tyle razy graliście? Czy składy, zespoły się zmieniają, a każdy z was coś robi?

– Na początku lat 90., kiedy zmienił się system, Jarek rozwiązał zespół, bo już ani On, ani nikt z nas nie musiał mieć stałej bazy. Myśmy mieli paszporty z wielokrotnymi wizami, dzięki którym mogliśmy jeździć po świecie, to nas trzymało razem. Kiedy zrobiło się normalnie, Jarek rzucił hasło: „Działajmy sami. Niech każdy robi, co chce”. I się rozeszliśmy. Miałem zespół City Jazz Trio z Krzysiem Herdzinem i Grzesiem Nadolnym. Nagraliśmy płytę, zagraliśmy trochę koncertów. Współpracowałem z muzykami z Niemiec, ze Słowakami, muzykami czeskimi, wreszcie z wybitnym, światowej klasy basistą, kompozytorem i aranżerem z Włoch – Maurizio Rolli. Jako gość grałem w znakomitym Big Bandzie Gustava Broma. Pochwalę się też zeszłoroczną światową premierą autorskiej suity wykonanej przez Orkiestrę Toronto Sinfonietta w Kanadzie.

– Jak wygląda muzyczna Bydgoszcz?

– Jest zadziwiająco dużym rynkiem. To nie Kraków, Warszawa, ale dużo ludzi tutaj gra. Piotrek Biskupski, Grzesiu Daroń to znakomici perkusiści, a Grzegorz to także kompozytor. Jeszcze Marcin Jahr, Sebastian Frankiewicz radzą sobie po prostu wybornie. To są światowej klasy muzycy, do których elity mam zaszczyt należeć.

– Przez lata bydgoska Akademia Muzyczna rozrzucona była lokalowo po mieście, a tu takie sukcesy!

– Warunki lokalowe nie mają znaczenia, jazzmani zawsze sobie dadzą radę. Dziś wydziały jazzu są prawie w każdej akademii, a kiedyś był tylko jeden. Jest także u nas i do niego garną się ludzie. Pamiętam świetne koncerty Big Bandu prowadzonego przez Michała Szlempo w emceku. Byłem wniebowzięty repertuarem i aranżem. Książka „Jazz w oparach PRL-u” napisała się sama. Wystarczyło sobie przypomnieć, co się w tamtych czasach działo.

Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!

Udostępnij: Facebook Twitter