Były dyrektor Jurasza: Wystarczy przywrócić w Bydgoszczy Uniwersytet Medyczny po dawnej Akademii, tak sprytnie przejętej przez Toruń

Lek. Mieczysław Boguszyński / Fot. R.Laudański

– Bydgoszcz jest czasem zbyt uległa i zbyt szybko poddała się np. presji Torunia w sprawach Akademii Medycznej – mówi lek. Mieczysław Boguszyński, autor książki „Z szacunku dla dokonań. Z dziejów Szpitala Klinicznego im. Dr. Antoniego Jurasza w Bydgoszczy”.

Lek. Mieczysław Boguszyński w latach 1981-1999 był dyrektorem bydgoskiego szpitala Jurasza. Wcześniej był dyrektorem ds. lecznictwa w Szubinie oraz zastępcą dyrektora ds. lecznictwa podstawowego w bydgoskim Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym. Napisał książki: „W kręgu Eskulapa. O stuletnim Szpitalu im. dr. Janusza Korczaka i lecznictwie w Szubinie”; „Onkologia w Bydgoszczy”; „Od warsztatu balwierskiego do szpitala klinicznego. Z historii bydgoskiego lecznictwa”.

Roman Laudański: Co jest najważniejsze w życiu ?

Mieczysław Boguszyński – (uśmiech) Zdrowie! Dobre samopoczucie, warunki bytowe, bezpieczeństwo. Jak nie ma zdrowia, to wszystko się wali. Zdrowie daje perspektywę, a każdy z nas chce mieć ją jak najdłuższą. Ważne jest dla mnie małżeństwo, dzieci, bo rodzina pomaga w spełnieniu. O sobie mogę powiedzieć, że jestem człowiekiem spełnionym.

Potrafimy zabiegać o zdrowie ? Dbamy siebie ?

 – Dziś zmieniła się świadomość. Medycyny jest wszędzie pełno, choć nie zawsze podawana jest w odpowiedniej formie. Mówiąc żartem, nie musimy  jej w ogóle studiować, tylko siąść przed komputerem i w internecie znaleźć najlepsze metody leczenia. Przed czym przestrzegam. Natomiast, jeśli media informują o profilaktyce, to jest ruch w dobrym kierunku. Zdarza się, że ludzie nie mają czasu na dbanie o swoje zdrowie – zarabiają, wyjeżdżają i odkładają wizyty u lekarza. Profilaktyka w popularnych mediach może ich skłonić do zainteresowania się swoim zdrowiem. Może, ale nie musi. Niektórzy będą to sobie po prostu lekceważyć. Do czasu.

 Dlaczego wybrał pan medycynę ?

– Dziwna to historia. Urodziłem się w 1930 roku, w Szubinie. W czasie wojny nie chodziłem do szkoły, lecz od 10. roku życia do pracy. Sprzątałem ulice. Pilnowała nas młodzież z Hitlerjugend. Uprzykrzali nam życie. Był strach. Ojciec, powstaniec wielkopolski, przed wojną uczył chłopców krawiectwa w Zakładzie Wychowawczym. W czasie wojny Niemcy zgromadzili wszystkich krawców z powiatu szubińskiego w jednym warsztacie. Ojciec poprosił właścicielkę Niemkę o pracę dla mnie 11 – 12 latka. Zostałem niańką jej dziecka. Przynajmniej mogłem się przy nim najeść. Od 14. roku życia byłem uczniem w zawodzie krawieckim. W tym samym budynku mieszkał niemiecki lekarz, który jeździł pięknym czarnym BMW z siedzeniami z czerwonej skóry. Na przedniej szybie Laska Eskulapa z wężem i niemiecki napis „Lekarz w służbie”. Strasznie mi się to podobało… Czy wtedy myślałem, że zostanę lekarzem? To mogły być mrzonki dziecka. Dziecinna fascynacja odegrała później rolę. Nie myślałem o niczym innym, tylko o medycynie.

Nie było medycznych korzeni w rodzinie?

– Absolutnie, to nie był dom inteligencki. Rodzice byli prostymi ludźmi. Oczywiście kochali mnie, swojego jedynaka wspierali. W szkole nikomu nie powiedziałem, że idę do Gdańska na medycynę

Dlaczego do Gdańska ?

– W naiwnym myśleniu wydawało mi się, że skoro wszyscy idą do Poznania, łatwiej dostanę się do Gdańska. To był rok 1951. Stalinizm, trudny czas. Podczas egzaminu wstępnego profesorowie nie zabierali głosu, a o wszystkim decydowała marksistka. Najważniejsze dla niej było moje pochodzenie. Uznała, że skoro ojciec był krawcem, to ja pochodzę z drobnomieszczańskiej rodziny. Nie skomentowałem i dostałem się na studia.

Szpital w Szubinie to była pana pierwsza praca ?

– Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym pracować w innym miejscu. Byłem bardzo związany z rodzicami. Nie chciałem być chirurgiem, bo on musi podejmować szybkie decyzje, a ja wolałem wszystko powoli roztrząsać. Przy internie był pododdział zakaźny. Z czasem zostałem jego ordynatorem, a także inspektorem sanitarnym. Tym samym przejąłem część obowiązków administracyjnych.  Wyjeżdżałem na szkoleniowe kursy doskonalące do Warszawy, Gdańska i Bydgoszczy. I tak stałem się specjalistą chorób zakaźnych. A ponieważ byłem najmłodszy, a szpital miał obowiązek wykonywania sekcji zwłok zmarłych, to wyznaczono mnie do ich przeprowadzania – starsi koledzy mogli odmówić. Zrobiłem więc specjalizacje z patomorfologii, a następnie z organizacji ochrony zdrowia i medycyny społecznej. W sumie 21 lat pracowałem w Szubinie

Dlaczego zdecydowaliście się z żoną przeprowadzić do Bydgoszczy ?

– Żona jest również lekarzem. Pochodzi z przedwojennej rodziny oficerskiej, ojciec zginął w Katyniu. Po wojnie uczyła się w liceum prowadzonym prze zakonnice w Szymanowie. Chciała studiować medycynę w Białymstoku. Podczas egzaminów jej świadectwo przeglądał jakiś zetempowiec (Związek Młodzieży Polskiej – przyp. Lau.) i powiedział: „Koleżanko! Z tym na medycynę?! Do baletu! Do baletu!!!” Nie przyjęli jej, później dwa lata studiowała chemię w Warszawie, aż – dzięki kontaktom zakonnic – dostała się na medycynę w Gdańsku. Tam poznaliśmy się.

Straszne to były czasy

– Kiedy zmarł Stalin, byliśmy na drugim roku studiów. Niektórzy ze studentów płakali. Naprawdę. Kiedy po latach spotkaliśmy się na zlocie absolwentów i pytaliśmy, dlaczego wtedy ryczeli, było im głupio, bo co mieli powiedzieć?

Uznaliśmy z żoną, że 21 lat w Szubinie wystarczy. Daliśmy ogłoszenia w prasie branżowej, nawet marzyły mi się góry. Jednak lekarz wojewódzki w Bydgoszczy powiedział mi, że tu jest robota. Zostałem zastępcą dyrektora ds. lecznictwa podstawowego w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym. Współorganizowałem pracę w przychodniach i ośrodkach zdrowia, którymi najczęściej kierowały kobiety. One w 1980 r. były działaczkami „Solidarności”. Doradzałem im. Czasem przywiozłem stażystę, a to fachowca rzemieślnika. A ja byłem w PZPR. Trudno sobie wyobrazić, bym jako dyrektor nie był. W roku 1981 dr Jacek Śniegocki, twórca bydgoskiej onkologii powiedział mi, że będę „derektorem” Szpitala XXX-lecia PRL Odpowiedziałem, że mam fajną pracę i nie chcę nowej. Tymczasem lekarze rejonowi, którzy pewno docenili moją pomoc, poparli, wraz z Komisją Zakładową „Solidarności” w szpitalu moją kandydaturę, i tak rozpoczęła się moja „derektorska” praca w Bydgoszczy.

Skoro wspomina pan były szpital  XXX-lecia PRL, czyli  dzisiejszy Szpital Uniwersytecki im. Biziela, to zapytam, jak pan doktor komentuje pomysł rektora UMK połączenia Biziela z Juraszem ?

– (głębokie westchnienie) Przede wszystkim  jestem absolutnym przeciwnikiem przejścia Collegium Medicum do Torunia. Trzydzieści lat starliśmy się o Akademię Medyczną w Bydgoszczy. Wprawdzie już w 1946 r. to toruński uniwersytet chciał mieć wydział lekarski. Nie miał jednak odpowiedniego zaplecza szpitalnego. Generalnie w Polsce było za mało lekarzy. Przed wojną 15 tys. lekarzy, a po wojnie 7,5 tys. Zginęli, także w Katyniu, zostali na zachodzie. Od lat nadal obserwuje się niedostatek lekarzy. Toruń wykorzystał nowe przepisy skrojone jakby na jego potrzeby i przejął Akademię Medyczną – reforma dziwnie dotknęła tylko Bydgoszczy, inne akademie przetrwały. Collegium miało pozostać w niezmienionym kształcie. Nowy pomysł rektora łączenia szpitali tę zasadę łamie. Bydgoszcz, miasto wojewódzkie z ponad 350 tysięcy mieszkańców, potrzebuje dwóch niezależnych od siebie dużych szpitali (Szpital im. A. Jurasza ma 908 łóżek, im. J. Biziela 584) i nie są to dwie hurtownie ziemniaków, nawet różnych gatunków, które z pewnością znacznie łatwiej połączyć. To dwa wysokospecjalistyczne zespoły o bardzo zróżnicowanych ofertach dla chorych, uczestniczące też w różnych programach naukowych. Czy dla ewentualnego zmniejszenia administracji warto wprowadzać to zamieszanie. Przejęty swoimi problemami chory potrzebuje spokoju i poczucia bezpieczeństwa. A każda reforma to niepokój i niepewność, które dotykają też fachowy personel, co w tworzeniu odpowiedniej atmosfery też nie sprzyja. Czy warto burzyć coś co dobrze funkcjonuje ?

 Ile lat pracował pan w Juraszu

– Jako dyrektor 19 lat

Przychodzi rano do pracy dyrektor szpitala, w którym pracuje około dwóch tysięcy lekarzy, pielęgniarek i personelu pomocniczego i…?

– Szpital jest żywym organizmem. Dzieje się w nim wiele. Nawet jeżeli jest właściwy dobór kadr, nie tylko fachowych medycznych, ale także w zapleczu administracyjno – technicznym, to i tak pozostaje poranny niepokój czy wszystko grało, czy nie było skarg, czy urządzenia techniczne nie zawiodły zwłaszcza w  sytuacjach ekstremalnych. Ciężką kulą u nogi dyrektora są finanse. Kierownicy klinik chcą nowocześnie leczyć. Czasem dochodziło do nieporozumień. Bywało że kierownicy klinik mieli ulubione firmy, z których leków i wyrobów chcieli korzystać, a my akurat mieliśmy dobrą współpracę z konkurencyjną firmą, w której łatwiej zdobywaliśmy np. odczynnika laboratoryjne czy części zamienne. Na ogół dochodziliśmy do porozumienia. Za leczenie chorych odpowiada przecież kierownik kliniki wraz ze swoim zespołem. Nie uważam się za wielkiego administratora. Ale w ciągu dwudziestu lat kierowania zdobyłem różne doświadczenia Nie jestem autokratą i każdemu kolejnemu następcy powtarzałem, że w służbie zdrowia pracuje około 75 procent kobiet. Dobre porozumiewanie się z nimi wymaga szczególnej troski i okazywania szacunku. Pamiętam trudne dni po powrocie do rozbudowanego i zmodernizowanego Szpitala A. Jurasza. Został bałagan po wykonawcach. Do pań oddziałowych mówiłem z powątpiewaniem „chyba sobie sami nie poradzimy”. W odpowiedzi słyszałem „szefie niech pan się tu nie wtrąca”. A gdybym wydał polecenie „po tygodniu ma być wszystko gotowe” to pewno za plecami pokazałyby mi gest Kozakiewicza. Tak, wszyscy oczekują szacunku, ale kobiety szczególnie.

Skąd pomysł na książkę?

– Kończyłem liceum w Wągrowcu placówkę o profilu zdecydowanie humanistycznym. Byli tam dobrzy poloniści i historycy. Stąd pewno moje zainteresowania. Napisałem także inne książki m.in. o bydgoskiej onkologii, o medycynie w Bydgoszczy na przestrzeni wieków. W którymś momencie pomyślałem, że skoro czas i wydarzenia tak szybko pędzą, tak łatwo zapomina się o ludziach, to trzeba napisać kolejną książkę.

Zatytułował pan ją „Z szacunku dla dokonań”

– Może marudzę jak stary człowiek, ale młodzi nie mają czasu na pamiętanie o poprzednikach. To starsi interesują się historią, dla nich to ważne.

Pewnie swoją książką dostarczył pan doktor dużo wzruszeń

– Podczas promocji książki usłyszałem dużo ciepłych słów. Przed wydaniem jej pomyślałem: „szkoda, że to wszystko mogłoby zostać zapomniane”. W pisaniu bardzo popierali mnie pracownicy szpitala. Znaczna część opracowania to rezultat rozmów z dawnymi i obecnymi lekarzami i pielęgniarkami. Tak, ta książka powstawała przy aktywnym udziale pracowników. Wiele ważnych, ciekawych zdjęć też otrzymałem od nich. Dziękuję, to bardzo wzbogaciło opracowanie.

W Bydgoszczy powinna powstać druga uczelnia medyczna ?

– Moim zdaniem byłby to dość dziwny układ. Istnieje już dawna Akademia Medyczna przekształcona w Collegim Medicum UMK. Dwie uczelnie o tym samym profilu w jednym mieście? Po co? Akademia nie spełniała podobno wymogów nowej ustawy. A wydziały medyczne w nowych polskich szkołach wyższych je spełniają? Wystarczy przywrócić w Bydgoszczy Uniwersytet Medyczny po dawnej Akademii tak sprytnie przejętej przez Toruń. Niech UMK spełnia swoje marzenia z 1946 r. we własnym zakresie, własnymi siłami.

Jak powinna wyglądać opieka medyczna w Bydgoszczy? Roman Jasiakiewicz mówi, że brakuje nam szpitala wojewódzkiego.

– Zgadzam się z prezydentem Romanem Jasiakiewiczem. Pragnę jednak przypomnieć, że w 1988 r. po powrocie Szpitala A. Jurasza do własnych pomieszczeń przy ul. M. Curie – Skłodowskiej, w Szpitalu im. J. Biziela powstał właśnie szpital wojewódzki. Przejęty przez UMK, przekształcony został w Szpital Uniwersytecki nr 2. Jakoś nie było sprzeciwów, mimo że to Bydgoszcz jest miastem wojewódzkim. W innych województwach takie szpitala istnieją.  Nie jestem bydgoszczaninem z urodzenia, ale mieszkam tu już ponad 40 lat i uważam, że mam prawo się wypowiedzieć, że Bydgoszcz jest czasem zbyt uległa i zbyt szybko poddała się np. presji Torunia w sprawach Akademii Medycznej. Bardzo mnie dziwiło, kiedy prezydent Bydgoszczy Konstanty Dombrowicz tak lekceważąco wypowiadał się w miejscowej prasie o Akademii Medycznej, stwierdzając w 2003 r., że wówczas było jej bliżej do szkoły tańca i rozrywki. Prezydenckie zaangażowanie miało prawdopodobnie przekonywać, że ratunkiem i jedynym najlepszym rozwiązaniem będzie włączeni jej do UMK. Po latach okazuje się, że pośpiech przy likwidacji Akademii był zbyt duży. Nowe uniwersytety tworzą wydziały medyczne. Nie jestem pewien czy przestrzegają reguł które zastosowano w Bydgoszczy. Wątpliwości ma też Naczelna Izba Lekarska w Warszawie, nazywając te działanie felczeryzacją zawodu.

Chcesz wiedzieć więcej? Zapisz się na nasz newsletter!

Udostępnij: Facebook Twitter