Michał Tabaczyński, autor książki „Kieszonkowa metropolia. W rok dookoła Bydgoszczy” / Fot. B. Witkowski/UMB
– Urodziłem się w Brzydgoszczy, ale mieszkam w Bydgoszczy. Wiem, że nasze miasto mogło się nie podobać. To rzeczywiście mogła być Brzydgoszcz. Tylko że po niej nie ma już śladu – mówi Michał Tabaczyński, tłumacz, eseista i pisarz. Jego najnowsza książka to „Kieszonkowa metropolia. W rok dookoła Bydgoszczy”.
„Krzyżują się tu historie naszego świata. Bydgoszcz opowiada o niedolach nowoczesnego mieszczaństwa, narodowej zemście, rasowej nienawiści, triumfie nieracjonalności. Ale także o pięknej epoce europejskiej cywilizacji, zjawiskowości architektury, która ma zdolność kształtowania ludzkiej świadomości, o geniuszu, o wolności, bajecznym bogactwie. Bydgoszcz opowiada nam Polskę inną niż ta z narodowych mitów, ludowych legend i arcypolskich tożsamościowych fabuł. Gdzież z boku, z oddali” – pisze Michał Tabaczyński o swojej książce o Bydgoszczy. Jest już do nabycia w księgarniach.
Roman Laudański: – Mamy jakiś problem z Bydgoszczą?
Michał Tabaczyński: – Ja nie mam żadnego. Natomiast wiem, że bydgoszczanie mają rzekomo problem z tożsamością. Dokładnie: jej brakiem. Diagnozuję problem przeciwny. Mamy klęskę urodzaju. Tyle że w naszej przeszłości są sprawy, o których albo nie wiemy, albo nie chcemy ich zaakceptować. Bywają bolesne, nieprzepracowane.
Proszę je nazywać.
– Poniemieckość. To, oczywiście, nie jest wina bydgoszczan, a klimatu politycznego, bo trudno zajmować się niemieckością, gdy przez lata władza tak otwarcie była antyniemiecka.
Pisze pan, że jedną z nieprzepracowanych traum Bydgoszczy były powojenne obozy dla Niemców.
– Mieliśmy kilka powojennych podobozów potulickiego obozu centralnego. Jeden był w centrum miasta przy ulicy Uroczej. Inny przy dworcu. Jeszcze inny był w miejscu dawnego obozu DAG Fabrik, w lesie między ulicą Glinki, Solną, a Wojska Polskiego. Zachowało się sporo relacji Niemców. Historie są straszne i opisywane, pisze o nich nawet kultowy bydgostianista Zbigniew Raszewski w „Pamiętniku Gapia” pod literką „Z”, jak Zimne Wody. Gorzko żartuję, że rzadko kto dociera aż do „Z”. Przyznaje on tam ze smutkiem, że w obozach w gwałtach na Niemkach i znęcaniu się nad Niemcami Polacy konkurowali z Rosjanami. Bardzo bolesna pamięć.
Bolesna pamięć dotyczy także antysemityzmu?
– Jeden z rozdziałów książki opowiada fascynującą historię wydawanego w przedwojennej Bydgoszczy „Szabes-Kurjera”. Uważano go za najzjadliwiej antysemicką gazetę dwudziestolecia. A pamiętajmy, że konkurencja była duża. „Szabes-Kurjer” nie doczekał się opracowań, to niemal nieznana historia.
Z książki „Bromberg, czyli Bydgoszcz która żydów nie chciała” Mariusza Rettiga można dowiedzieć się, ile kamienic, także na Starym Rynku budowali bogaci żydowscy przedsiębiorcy. Czy przetrwała pamięć o Żydach, Niemcach w Bydgoszczy?
– Wydaje się to zapomnianą dziedziną bydgoskiej tożsamości. A problem zdaje się aktualny, bo „Szabes-Kurjer” pokazuje to, z czym dzisiaj mamy do czynienia – istniejący od lat antysemityzm bez Żydów. Kiedy ukazywał się „Szabes-Kurjer”, liczba ludności żydowskiej w Bydgoszczy nie przekraczała dwóch procent.
Tylko czy jest sens sięgać po taką pamięć?
– Twardo stoję na stanowisku, że owszem. Bo nie chodzi o pamięć, tylko o nas, tutaj, dzisiejszych. Czytając te artykuły nie widziałem różnicy między retoryką antysemicką międzywojnia, a retoryką antyniemiecką, antyunijną i antysemicką dzisiejszej prawicy. Wydawało się, że przez ponad 90 lat ten język mógłby się zmienić. Otóż nie.

Okładka książki Michała Tabaczyńskiego „Kieszonkowa metropolia. W rok dookoła Bydgoszczy
Jest pan ciekawy Bydgoszczy?
– Nigdy Bydgoszcz nie wydawała mi się tak ciekawa, jak podczas pisania tej książki. Ale to coś więcej. Mam swoje obsesje, fiksacje czy może szajby. Jedną z nich jest mieszczaństwo. Za mało zajmujemy się mieszczańskością, a przecież – mimo, że cenię zwrot ludowy w polskiej historiografii – większość z nas to małomiasteczkowi lub wielkomiejscy mieszczanie. Nasze wady są pochodną niewystarczającego zainteresowania tą historią, skutkiem jej nieprzepracowania. Uważam, że powinniśmy dla własnego dobra negocjować własną tożsamość w oparciu o wszystkie te tradycje.
Hołdem dla tamtej, przedwojennej mieszczańskości jest powieść Tadeusza Nowakowskiego „Obóz Wszystkich Świętych”. Oglądając te zacne kamienice myślę sobie, że ktoś przecież zbudował to fajne miasto.
– Miasto idealne.
Aż tak? Nie narzeka pan na miasto?
– Współczesna Bydgoszcz ma większość zalet wielkiej metropolii i zdecydowaną mniejszość jej wad. Wszyscy mówią ostatnio o piętnastominutowym mieście. Otóż mieszkając w Śródmieściu, mam 15-minutowe miasto na co dzień. Dla mnie owo miasto idealne nosi ślad niemieckich decyzji z przełomu wieków. Genialna konstrukcja urbanistyczna.
W XIX wieku miasto niezwykle się rozwinęło. Liczebność mieszkańców zwiększyła się od kilku tysięcy do ponad stu tysięcy! Nastąpił niesamowity rozwój przemysłu!
– I to w ciągu 60-70 lat! Mamy piękne założenie miasta. Fenomenalny pomysł urbanistyczno-architektoniczny. Chodząc tymi ulicami, nie widzimy tej świetnej konstrukcji. Niemieckie władze do roku 1920 nie pozwalały na rozszerzanie i wchłanianie podmiejskich gmin, wtedy folwarków, ponieważ uważały, że to popsuje idealną konstrukcję miasta. Wertykalna oś nowego miasta wokół Gdańskiej, a na zewnątrz kolej, zakłady przemysłowe, np. dawna rzeźnia odgrodzona od miasta cmentarzem. Pamiętamy rzeźnię jako śmierdzącą zawadę w centrum miasta, choć osobiście mam do niej czuły stosunek, bo dziadek pracował tam jako ślusarz. Ale ona kiedyś była położona na peryferiach.
Jak już jesteśmy przy rzeźni, niektórym kojarzy się ona z pisarzem Salingerem, autorem „Buszującego w zbożu” w Bydgoszczy.
– To raczej dęta historia, piszę o tym w książce. Salinger przyjechał tu jako młody chłopak, a nie wybitny pisarz. O wiele ciekawszy był człowiek, do którego przyjechał – Oskar Robinson, właściciel bydgoskiej rzeźni, a raczej zakładu bekoniarskiego. Bajeczne bogactwo, bo to był jeden z najbogatszych ludzi ówczesnej Polski. Nowoczesne bloki w warszawskiej alei Róż były jego deweloperskimi inwestycjami. To brawurowa biografia i to z filmową sceną śmierci przy stole karcianym w Wiedniu jak na bogacza, który kochał hazard, przystało. Serce nie wytrzymało emocji.
Kręcimy się wokół odległej historii, czy aż tak zajmuje nas przeszłość? Może bliższą historią jest to, że pewnie w co drugiej rodzinie ktoś pracował w „Zachemie” lub innych, zlikwidowanych już zakładach?
– W miastach, w których jesteśmy zakorzenieni, patrzymy na ich „przekrój historyczno-geologiczny”. Stawiam tezę, że te konstrukcje, nawet jeśli nie są uświadomione, rządzą naszą podświadomością. Urodziłem się w połowie lat 70., kiedy wydawało się, że w Bydgoszczy jest już po wszystkim.
Jak to?
– Urodziłem się w mieście, które zaczęło upadać.
Ale jak? W latach siedemdziesiątych przemysł miał się jeszcze w miarę dobrze. Byliśmy nazywani „czerwoną” Bydgoszczą.
– Owszem, był to środek czasów gierkowskich, ale upadek upatruję w innych zmianach niż komunistyczna modernizacja. Zakopano wtedy miejską część Kanału Bydgoskiego. Wyburzono budynki przy rondzie Jagiellonów (wtedy XXX-lecia PRL). Już nie ma wówczas legendarnej Resursy Kupieckiej, wyburza się budynki północnej strony ul. Jagiellońskiej. Wtedy też zlikwidowano w centrum miasta bydgoski ogród botaniczny, który został przeniesiony do Myślęcinka. Te przenosiny „botanika” są dla mnie symbolicznym upadkiem, w którym odbija się upadek miasta. Zginęły wówczas rzeźby, zegar słoneczny, gwałtownie zmniejszała się liczba roślin. Obecnie mieszkamy w Bydgoszczy, która od tych 20, może 30 lat wraca do swoich urbanistycznych korzeni. I ogród też powrócił w chwale!
Znacznie wymieniła się ludność Bydgoszczy, ale czy nawiązała się więź pomiędzy miastem a nowymi mieszkańcami?
– Cała populacja wymieniła się kilka razy. Ja akurat jestem bydgoszczaninem od pokoleń – ani to powód do szczególnej dumy, ani do wstydu. Charakter miasta trwał lub przynajmniej co jakiś czas się odradzał. Kiedy rozmawiam z kimś, kto tu przyjechał, np. do pracy, ze wschodu Polski, to słyszę o zderzeniu z jakąś dumą, pychą, nawet – chełpliwością ocierającą się o pogardę dla innych, napływowych. My, z wnętrza Bydgoszczy, pewnie tego nie zauważamy.

Najładniejszy widok na miasto. Fot. z okna Michała Tabaczyńskiego
Skąd się wzięła ta duma? Zaryzykuję tezę, że jesteśmy dumni z miasta od kiedy zaczęło się zmieniać, zaczęło się nam podobać.
– Z mojej rodzinnej, genetycznej pamięci mam wspomnienia takiej dumy. Moja babcia nigdy nie mówiła inaczej o przyjezdnych z „Kongresówki” jak „bose Antki”. Nie mówiła tego z pogardą, ale właśnie z dumą, na którą składały się pamięć o relatywnym dobrobycie, piękno i porządek, mieszczańskie zasady (których, tak przy okazji, kołtuńskiego wymiaru wprost nie znoszę). To językowy ślad stosunku do obcego i znak odmienności tych terenów. Moja hipoteza nie jest ani historyczna, ani antropologiczna, a ściśle poetycka: to nie byt określa świadomość, jak twierdził Marks, ale architektura określa świadomość. Bydgoszcz posiada niezwykłą architekturę. I stawiam taką – trudną do weryfikacji – tezę: ludzie, którzy napływali tu z różnych miejsc, z najróżniejszymi doświadczeniami życiowymi, innymi polszczyznami, z czasem stawali się bydgoszczanami dzięki symbolicznej sile tego miasta zaklętej w takim, a nie innym kształcie urbanistyczno-architektonicznym. Jeśli ocieram się tu o ezoterykę, proszę mi wybaczyć…
W międzywojennej Bydgoszczy nie brakowało astrologów.
– To fascynująca historia bydgoskich – nazywam ich nieco może prześmiewczo, ale dobrotliwie – czarodziejów. Proszę zauważyć, że jednym z problemów współczesnych czasów jest utrata wiary w naukę i nawrót wiary w cuda. Po raz kolejny Bydgoszcz opowiada nam nowoczesność. Działalność przedwojennych astrologów w Bydgoszczy była zapowiedzią tego, z czym mamy do czynienia znów po stu latach. Odżywa wiara w horoskopy. Odżywa wiara w niekonwencjonalną medycynę i to nie tylko w Polsce. Teorie spiskowe, które też były częścią tamtych astrologicznych doświadczeń, ogarniają cały świat.
Proszę opowiedzieć o tych „czarodziejach”.
– W Bydgoszczy mieszkało dwóch głównych astrologów i wielu pomniejszych. Próbowałem zrekonstruować ich życiorysy i działalność, ale jest niewiele materiałów. Najważniejszy, Franciszek Prengel, twierdził, że zajmuje się astrologią naukową, a jego książki pełne są bardzo skomplikowanych działań matematycznych. Natomiast działalność drugiego, Antoniego Sękowskiego, to już była czysta magia. On łączył wiarę w gwiazdy z teorią, a nawet praktyką polityczną oraz teoriami spiskowymi. W Bydgoszczy miało siedzibę Polskie Towarzystwo Astrologiczne, tu wydawano „Niebo Gwiaździste” i „Polski Kalendarz Astrologiczny”, główne periodyki tamtego czasu.
Z czego jesteśmy dumni w Bydgoszczy? Kiedy przyjeżdżają do pana goście, to gdzie pan ich prowadzi?
– Otwieram im balkon, bo od opisu widoku za oknem zaczynam książkę. Jedna z moich koleżanek nazwała to „najpiękniejszym widokiem na miasto”. Mam widok na ogród botaniczny, a po drugiej stronie na wschodnią część miasta. Zdaję sobie sprawę, że jestem w tym niereprezentatywny, bo nie wszyscy mają najpiękniejszy widok na miasto. Biblioteka UKW, budynki instytutu rolniczego, bazylika, most, morze zieleni aż do Zielonych Arkad…
No to musiała powstać książka.
– Nie mogłem się oprzeć. Jestem całkiem dumny z historii, które odnalazłem. Z tego, że na podstawie bydgoskich dziejów mogę opowiedzieć historię ostatnich stu lat z okładem tej części Europy. W niektórych przypadkach mógłbym nawet opowiedzieć historię świata, w innych „tylko” Europy albo Polski. Mieszkam w mieście, które jest zapomnianym lub nieodkrytym ośrodkiem opowieści o naszym świecie. To fascynujące!
Gdzie zaprowadziłby pan swoich gości?
– Mam nietypowy spacer śladami bydgoskiej literatury. Bydgoszcz w kraju nie kojarzy się z literaturą. Natomiast mamy tu ślady kilku pisarzy, o których warto pamiętać. W garnizonowej części miasta w czerwcu 1940 roku przebywał późniejszy niemiecki noblista Heinrich Böll. Z Bydgoszczy wysyłał dużo listów do rodziny. W jego opisach Bydgoszcz jawiła się jako melancholijne miasto pomiędzy Wschodem a Zachodem. Oryginalne spojrzenie. Ale dzięki niemu Bydgoszcz wchodzi do literatury światowej. Napisał bowiem opowiadanie „Historia pewnego chlebaka”. Akcja rozpoczyna się w Niestronnie, małej wsi naszego województwa. Bohater przenosi się z Niestronna do Bydgoszczy na szkolenie wojskowe, później trafia na front pierwszej wojny światowej.
To pierwszy literat, dokąd pójdziemy dalej?
– Po dzielnicy garnizonowej i Londynku proponuję spacer na ulicę Kościuszki, gdzie wychował się jeden z najbardziej niesamowitych polskich pisarzy i wybitny ilustrator Mieczysław Piotrowski. Nikt prawie nie wie, że mieliśmy takiego pisarza. O jego trudnych powieściach pisali najwybitniejsi krytycy literaccy. Jego ostatnia książka „Cztery sekundy” uważana jest przez niektórych za jedno z zapoznanych arcydzieł modernistycznej literatury europejskiej. Akcję „Czterech sekund” osadził w mieście swojej młodości, w przedwojennej Bydgoszczy.
Następnym przystankiem naszego spaceru będzie?
– Plac Weyssenhoffa, gdzie opowiedziałbym oczywiście o Józefie Weyssenhoffie. Kiedy przysłuchuję się dzisiejszym rozważaniom o płacach pisarskich, to przypominam, że Weyssenhoff jest fenomenalnym przykładem tego, jak działało biedne państwo polskie przed wojną. Weyssenhoff dostał u nas mieszkanie i stałą pensję przez cztery lata. A przecież nie był to pisarz z pierwszej dziesiątki najważniejszych literatów! Dobry stylista, solidny, owszem, także endecki, w czym nawet pasował do miasta. Dalej poszlibyśmy do dawnej niemieckiej dzielnicy urzędniczej przy ulicach: Płockiej, Litewskiej, Wawrzyniaka. Niemcy zbudowali ją w trzy lata z kilkudziesięcioma willami do dziś cieszącymi oko. Tam mieszkał zapomniany przez Bydgoszcz jeden z największych eseistów międzywojnia Bolesław Miciński, o którym Czesław Miłosz pisał: „Bolek onieśmielał mnie swoją erudycją”. Podobno nie lubił Bydgoszczy. No, ale wywalili go z gimnazjum humanistycznego, bo zamiast na lekcje chodził do biblioteki. Szkołę skończył w Warszawie, ale to naszemu miastu zawdzięczał tę erudycję i znajomość łaciny oraz greki. A niedaleko Micińskich mieszkał przez kilka lat Karol Szymanowski, Bydgoszcz też o tym nie pamięta. A Szymanowski napisał tu muzykę do „Słopiewni” Juliana Tuwima, korzystając zresztą z użyczanego przez nauczyciela gimnazjum humanistycznego, Jana Piechockiego, fortepianu. Tego Jana Piechockiego, którego ulicę w Fordonie zlikwidowano na fali dekomunizacji. A w tej samej dzielnicy co Miciński i Szymanowski mieszkał jeszcze Adam Grzymała-Siedlecki.
Nie zapominajmy o bydgoskim adresie Tadeusza Nowakowskiego i Jerzego Sulimy-Kamińskiego.
– Obaj mieszkali po dwóch stronach ówczesnego kanału, mniej więcej na tej samej wysokości. Oczywiście, moja literacka trasa, to także bardzo piękne miejsca. Plac Weyssenhoffa pokazuje – moim zdaniem – wielkomiejską chwałę Bydgoszczy. To kamienice jak w Wiedniu czy w Pradze. Nie musimy się niczego wstydzić. Co prawda mój kolega, lwowiak, podnosi wtedy głowę i mówi: jeszcze jedno piętro by się przydało… Może tak, ale to są już detale. Jesteśmy w tym samym kręgu cywilizacyjnym.
To dlaczego Bydgoszcz jest pana zdaniem „kieszonkową metropolią”?
– Bo skupia w miniaturze historie naszej nowoczesności. Ale nadal uważam, że to jednak „miasto niczyje”, jak pierwotnie chciałem nazwać tę książkę.
Niczyje? Nasze.
– Właśnie. Skoro to miasto niczyje, to niech będzie moje. To nie jest gest porzucenia Bydgoszczy, ale przeciwnie: jej zawłaszczenia. Chcę ją zawłaszczyć dla siebie. Każdego namawiam do podobnego gestu.
Coś by pan zmienił w mieście?
– Żal mi dawnego teatru, wielkomiejskich kamienic przy Mostowej, nawet zachodniej pierzei, ale obawiam się, że po 80 latach od wyburzeń, ich odbudowa byłaby gestem ryzykownym. Nie miałbym nic przeciwko twórczemu nawiązaniu do tamtych budynków. Mam jednak nadzieję doczekać momentu odkopania śródmiejskiej części Kanału Bydgoskiego, o czym napisałem w książce. Daję tam obraz, że będzie on towarzyszył gasnącej ludzkości w świecie zmierzającym do katastrofy klimatycznej i prędzej wyschnie nim zamaże go ręka architekta. W umierającym świecie wolałbym patrzeć na odkopany kanał, który biegnie w sercu Bydgoszczy, niż na samochodową trasę, z której teraz – taki paradoks – oczywiście korzystam.
Może nastała teraz moda na Bydgoszcz – miasto odkryte, zaprzeczające wcześniejszym stereotypom?
– Mam cichą nadzieję być częścią ruchu przywracającego Bydgoszcz do powszechnej świadomości. Pojawiło się ostatnio kilka fabuł, których bohaterką jest Bydgoszcz. Od jakiegoś czasu miasto chwalą turyści, których w sezonie jest coraz więcej. Zaczynam książkę wyznaniem, że znam dwa typy ludzi: jedni mówią „nigdy nie byłem w Bydgoszczy”, a drudzy „ale wy tam macie pięknie!”. Z równym spokojem reaguję na oba stanowiska, ponieważ wiem, że ci, co nie byli, wreszcie przyjadą i powiedzą: ależ to piękne miasto!
Całkiem niedawno odkryliśmy Stary Fordon.
– I to dzięki sztuce! Dzięki akcji przywracania portretów mieszkańców na murach.
Raczej dzięki niezgodzie miejscowej społeczności na marazm i potrzebie działania na rzecz lokalnej społeczności.
– Wracamy więc do zaangażowanego mieszczaństwa. Ciekawi mnie ten nasz europejski mit mieszczański. Trzeba odkryć jego dobre i złe strony, żeby je sensownie odtworzyć, przeformułować, renegocjować. Jesteśmy trochę niewolnikami mieszczańskiego etosu. A powinniśmy się z nim zmierzyć. Dla siebie, ale też dla miasta, które się zmienia… Urodziłem się w Brzydgoszczy, ale mieszkam w Bydgoszczy. Wiem, że nasze miasto mogło się dawniej nie podobać. Nawet lubiłem ten wszechobecny rozkład, bo w nim próbowaliśmy się odnaleźć. Metaforycznie próbowaliśmy uwznioślać ten upadek, ale to rzeczywiście mogła być Brzydgoszcz. Tylko że po niej nie ma już śladu.
Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!