Od urodzenia mieszka w Bydgoszczy, jednak od dziecka „ciągnęło ją do Orientu”. Fascynacja Turcją zaczęła się jeszcze w dzieciństwie – przez muzykę i popularne w Polsce tureckie seriale. Swój romans z krajem nazywanym „wrotami Orientu” rozpoczęła na studiach i kontynuuje go do dziś. Najpierw mieszkała i studiowała w Izmirze. Potem na pewien czas osiadła w Alanyi, gdzie pracowała w turystyce. Wspólnie z mężem i przyjaciółmi zjeździła Turcję od zachodu aż po wschód, chociaż nigdy nie była na wakacjach all-inclusive. Zapiski codziennych przeżyć wydała w książce „Turcja. Orient Oswojony”.
Daria Bołka: Mam wrażenie, że w obecnych czasach wielu Polaków „kocha” Turcję, a raczej tygodniowe wakacje w hotelach all-inclusive. Jak zaczęła się Pani fascynacja tym krajem? Też za sprawą wakacyjnego wyjazdu, czy może wcześniej?
Marta Abramczyk-Weder: Właśnie to jest ciekawe, bo ja nigdy nie byłam w Turcji na wakacjach. Nigdy nie byłam w hotelu all-inclusive. Zjechałam dosłownie całą Europę, ale zawsze marzył mi się Orient, którym zafascynowałam się w dzieciństwie za sprawą płyt Tarkana. Ciągnęło mnie tam, szczególnie, gdy oglądałam programy podróżnicze ukazujące kolorowe bazary i nieznany mi dotąd świat. Gdy lata później, moja mama zaczęła oglądać tureckie seriale, gdy zobaczyłam piękno tego kraju, stwierdziłam, że pora tam wyjechać i zobaczyć prawdziwe, nie wakacyjne, nie filmowe – życie. Wówczas zaczęłam starać się o studia w Turcji, formalności zajęły mi prawie rok. Wyjechałam, gdy panował tam stan wyjątkowy, krótko po puczu. Wiele osób odradzało mi przeprowadzkę, jednak postawiłam na swoim i zamieszałam w kompletnie nieznanym kraju.
To był wyjazd w ramach programu Erasmus?
Tak. Zaciągnęłam tam ze sobą mojego obecnego męża. Był w Turcji raz jako dziecko, więc niewiele pamiętał. I tak wyruszyliśmy w obcy świat, do Izmiru.
Jakie uczucie się pojawiło po przylocie? Była ta miłość od pierwszego wejrzenia czy raczej przerażenie?
Towarzyszyły mi oba uczucia. Bardzo cieszyłam się, kiedy już na miejscu wysiadłam z samolotu i poczułam ciepłe powietrze. W styczniu było 20°C. Zachwyciły mnie też palmy. Jednak najpiękniejsza niespodzianka czekała na mnie rano, gdy odsłoniłam okna. Z sypialni widzieliśmy góry, a z kuchni morze. Potem było przerażenie. Zaczęło do nas dochodzić, że jednak nic o tym kraju nie wiemy, że nie znamy języka, nie znamy tej kultury i nikogo na miejscu nie mamy. Na początku miałam też obawy związane z ich podejściem do mojego męża, Macieja, i do mnie. Teraz już te zachowania rozumiem. Kiedy byłam z mężczyzną, oni zwracali się głównie do niego. Menu w restauracji też pierwsi otrzymują mężczyźni. Z czasem okazało się, że w taki sposób Turcy wyrażają szacunek. Byłam też przerażona kontrolą w wielu miejscach publicznych. W Turcji, aby wejść na teren uczelni, trzeba mieć specjalną kartę. My pierwszego dnia nie mogliśmy się na nią dostać, bo Turcy nie znają słowa „student”. Patrzyli na nas jak na kosmitów. Nie mieliśmy też jeszcze internetu, więc musieliśmy radzić sobie sami – na migi. To było zderzenie światów i moment, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że to już nie jest Unia Europejska, tu panują zupełnie inne zasady. Zszokowało nas też, że w Izmirze nikt nie mówił po angielsku. Zgubiliśmy się w drodze do domu i nie mogliśmy się z nikim dogadać. W końcu zadzwoniliśmy do właściciela mieszkania z polskiego numeru, co kosztowało nas kilkaset złotych. Potem było tylko lepiej.
I mimo niełatwych początków pokochała Pani to miasto?
Na początku przeżyłam szok kulturowy, teraz te wszystkie sprawy są dla mnie normalne. Mogłam to zaakceptować, albo znienawidzić. A ja to pokochałam. Odnalazłam się w tym, zrozumiałam kulturę. Odnalazłam się w tym hałasie, w krzyku, odnalazłam się w klaksonach taksówek, w zapachach grilla, w bazarach. Jak wysiadam z samolotu, myślę: jestem u siebie. Natomiast, gdy ląduję w Polsce, słyszę tylko ciszę. Jestem Polką, ale mentalnie odnalazłam się w kraju położonym na styku kultur Europy i Azji. Czytałam kiedyś, że jeśli myślimy o jakimś miejscu, to znaczy, że nasza historia została tam wcześniej napisana. Moją napisano w Turcji! Od siedmiu lat, kiedy tylko możemy z mężem, zawsze do Turcji wracamy. Zjeździliśmy ją z zachodu na wschód i cieszę się, że mogę odkrywać ją dalej.
Jeśli nasi czytelnicy, tak jak Pani, chcieliby zwiedzić Turcję mniej znaną i wyjść za bramy hotelu… czego mogą się spodziewać?
Otwarcia, uśmiechu i niezwykłej gościnności. W kurortach zaskoczy ich znajomość polskich sloganów, Turcy wołają do naszych rodaków „taniej niż w Biedronce”, „jesteś piękna”, „wszystko za darmo”. Nie ma się czego bać, warto wyjść do ludzi. Turcy są niesamowitym narodem, a mieszkając i eksplorując kraj nad Bosforem, nigdy nie spotkała mnie nieprzyjemna sytuacja. Gdy usłyszą, że mówimy choć trochę po turecku, są zachwyceni, niezależnie od stopnia konserwatywności, czy wyznawanych wartości.
Właśnie zastanawiała mnie też kwestia ubioru… Jak odbierają kobietę w letniej sukience na ramiączkach?
Strój Turczynek zależy od nich samych, od ich religijności i wychowania. Na uczelni spotykałam dziewczyny w krótkich bluzeczkach odsłaniających pępek. Nie każda jest zakryta. Mój ulubiony widok na tureckich ulicach to właśnie przyjaciółki idące pod ramię – jedna w hidżabie, a druga w mini spódniczce. I to jest właśnie to przenikanie kultur. To naprawdę otwarty kraj. Najwięcej kobiet w niqabie widziałam w Stambule i Rize. I to nie były Turczynki, tylko arabskie turystki.
Kiedy zakiełkowała w Pani myśl, żeby to wszystko opisać? Czy najpierw te obserwacje opisywała Pani w formie bloga?
Jestem dziennikarką, więc o Turcji piszę też zawodowo. Mam też bloga. Doszło do momentu, w którym miałam „zapełnioną pamięć w głowie”. Chciałam te wszystkie informacje zrzucić z siebie. Wiele osób mówiło mi też, że przeczytałoby moje obserwacje w formie książki. Kiedy zamieszkałam w Izmirze, zaczęłam pisać pamiętnik. To też mi bardzo pomogło. Usiadłam i spisałam wszystko w Wordzie, a następnie wysyłałam to mamie i koleżankom. Stwierdziły, że fajnie się to czyta. Kilka lat później w końcu usiadłam i spisałam 40 tematów do książki. 10 miesięcy pisałam, pisałam, aż w końcu powstała książka. Sama dowiedziałam się mnóstwo nowych rzeczy, pisząc tę książkę. Jestem z natury dociekliwa, więc wciąż dopytywałam moich tureckich znajomych. Pytałam na przykład: dlaczego akurat taka piosenka leciała na weselu? Albo: dlaczego pstrykacie palcami w czasie tańca?
Czytelników czeka zatem drobiazgowa podróż po Turcji. Dowiemy się najważniejszych rzeczy?
Na pewno ta książka otworzy oczy na turecką kulturę. Chciałabym przeczytać taką przed moim Erasmusem. Ona też ukazuje, że poleciałam do zupełnie obcego kraju. Nie znałam żadnego Turka, nie znałam języka. Wiedziałam tyle, co poczytałam na blogach przed wyjazdem. Odkrywałam Turcję karta po karcie, dzień po dniu.
Turcję, której nie poznamy w turystycznym kurorcie.
Ja Alanyę nazywam tureckim Władysławowem. Dobrze się tam mieszkało, widoki też są piękne. Ale dla mnie to nie jest prawdziwa Turcja, tylko kraina stworzona pod turystów. W innych regionach w życiu nie usłyszymy nawoływań z bazaru typu: taniej niż w Biedronce!
Myślę, że muszą być jednak rzeczy, które w Turcji Panią denerwują…
My jesteśmy, w porównaniu do Turków, bardzo ułożeni. Ich denerwuje, że my jesteśmy zbyt grzeczni na drodze i że się tak spieszymy. W Turcji na wszystko jest czas, w myśl zasady yavaş yavaş, czyli powoli powoli. Po powrocie do ojczyzny, pokochałam polskie urzędy. Numerki, zasady, fakt, że paszport, prawo jazdy, czy dowód załatwiam w 10 minut i wiem, do kogo się zwrócić. Wyrobienie tureckiego pozwolenia na pobyt zajęło mi pół roku i dziesiątki wizyt w przeróżnych instytucjach. Co ciekawe, moja europejska natura dostaje szału, gdy musi czekać, aż urzędnik wypije dziesiątą szklaneczkę herbatki, natomiast mój mąż odnajduje się w systemie yavaş yavaş jak ryba w wodzie.
To działa w dwie strony – oni pewnie mają jakieś złe skojarzenia z Polakami.
Niektórzy na Erasmusie byli zdziwieni, że nie piliśmy codziennie wódki. Takie mają z nami pierwsze skojarzenie. Myślą też, że każdy z nas jest zatwardziałym katolikiem. Hitem była koleżanka, która myślała, że Polacy hartują niemowlęta, kąpiąc je w lodowatej wodzie. Dosłownie w wiadrze z lodem. Kojarzą też Kraków, Warszawę i Chopina.
Kiedy już przylatuje Pani do tej cichej i spokojniejszej Bydgoszczy, pojawia się pewnie nostalgia. Gdzie w naszym mieście znaleźć cząstkę Turcji? Czyżby był to kebab?
Wiele lat szukałam tych śladów w Bydgoszczy. Nie znam tutaj żadnych Turków. Dwa miesiące temu, przez przypadek, trafiliśmy z Maciejem do restauracji Sułtan Saray przy ul. Jagiellońskiej. Klimat jest tam iście turecki. W głośnikach gra Tarkan i Mustafa Sandal, wystrój przypomina stambulskie knajpki, a co najważniejsze – dania idealnie odwzorowują to, co znam z Turcji. Gdy obsługa przyniosła nam kebaby Iskender i Adanę, przecieraliśmy oczy ze zdziwienia, bowiem pierwszy raz w Polsce, zobaczyliśmy na talerzu prawdziwe tureckie danie. Próbując wiedzieliśmy, że znaleźliśmy swoje miejsce. W restauracji można napić się ayranu, çayu i zasłodzić baklavą. Turcję przypomina mi też wieczorna przejażdżka Trasą Uniwersytecką ze Wzgórza Wolności. Śmieję się, że to mój mini most nad Bosforem. Łączy nasze miasto, niczym stambulskie konstrukcje Europę z Azją.
Więcej ciekawostek z podróży Marty znajdziecie na jej profilu na Instagramie ejbrams, oraz blogu Ejbrams on tour.
Zapisz się do naszego newslettera!