Prof. Mariusz Wysocki: Bydgoszcz musi być ambitna. Za 10-20 lat każde dziecko z białaczką ma być u nas uratowane

Prof. Mariusz Wysocki jest onkologiem-pediatrą / Fot. B.Witkowski / UMB

– Nie do przyjęcia było, że dzieci umierają przed swoimi dziadkami, rodzicami. Podjęliśmy z zespołem rękawicę, żeby dać im szansę na wyleczenie choroby – tu w Bydgoszczy –  mówi prof. Mariusz Wysocki.

Prof. Mariusz Wysocki kierował przez wiele lat Kliniką Pediatrii, Hematologii i Onkologii Szpitala Uniwersyteckiego nr 1 im. Jurasza. Leczył dzieci chore na nowotwory. W ub. roku przeszedł na emeryturę.


Wojciech Borakiewicz: Należy pan do wąskiego grona osób uhonorowanych w Bydgoskiej Alei Autografów. Czy dla wybitnego lekarza, profesora medycyny, ta tabliczka z podpisem ma jakieś znaczenie?

Prof. Mariusz Wysocki: – Traktuję ten honor jako ukoronowanie osobistej aktywności i najwyższe wyróżnienie. Otrzymałem wiele różnych nagród i laurów, ale miejsce w Alei Autografów traktuję z największą atencją. Uhonorowano mnie jako bydgoszczanina. To też wyraz uznania dla lekarzy pediatrów, dla ich pracy i głębokiego zaangażowania społecznego. Służba dziecku to dla lekarzy, pielęgniarek nasza życiowa misja. Oczywiście trzeba pamiętać, że nie każdy może być pediatrą.

Bydgoska Aleja Autografów
Bydgoska Aleja Autografów i tabliczka z podpisem prof. Mariusza Wysockiego / Fot. B.Witkowski / UMB

Nie jest pan rodowitym bydgoszczaninem.
– Urodziłem się w Gdańsku. Podstawówkę i liceum skończyłem w Toruniu. Studiowałem na Akademii Medycznej w Gdańsku. Na piątym roku medycyny studiowałem już w Bydgoszczy, kiedy tworzyły się tutaj podwaliny przyszłej uczelni medycznej. Od 1975 roku, wspólnie z żoną, jesteśmy bydgoszczanami. Szybko wiedzieliśmy, że tu zostaniemy. Bydgoszcz dawała szansę na rozwój. Czuliśmy się w obowiązku odpłacić miastu za przyjęcie i naukę. W tym mieście się zakochałem. Tu zdarzyły się niezwykłe rzeczy. Bydgoszcz była i nadal ma być ambitnym miastem, dającym szansę rozwoju, przyciągać zdolną młodzież. W moim przypadku to się ziściło.
Wybrał pan dziecięcą onkologię. Niezwykle trudną dziedzinę medycyny.
– W klinice prof. Anny Balcar-Boroniowej, która była jednym z pionierów akademickiej pediatrii w Bydgoszczy, istniał oddział hematologii. Zostałem jej asystentem. Choroba nowotworowa dla dziecka to był najczęściej wyrok śmierci. U podłoża decyzji o wyborze specjalizacji leżał, tak sądzę, męski pierwiastek niezgody na ten wyrok.

Jak wtedy wyglądał proces leczenia?
– Wówczas wyniki leczenia dzieci z chorobą nowotworową były prawie dla wszystkich dzieci niepomyślne. Dla nas było to zaburzeniem naturalnego porządku rzeczy. Nie do przyjęcia było, że dzieci umierają przed swoimi dziadkami, rodzicami. Podjęliśmy z zespołem rękawicę, żeby dać im szansę na wyleczenie choroby – tu w Bydgoszczy. Uczyliśmy się nowych metod. Pomagali koledzy z zachodniej Europy. Pamiętam, jak wracałem ze stypendium naukowego do Danii ze skórzaną walizką, to rodzina się śmiała, że zamiast przywozić z zachodu magnetowidy na handel, taszczyłem sterty papierów opisujących nowoczesne metody leczenia nowotworów i nowe rodzaje terapii.
Wracam do trudnego wyboru, jakiego pan dokonał na początku swej pracy. Wiąże się z bardzo dramatycznymi rozmowami z rodzicami chorych dzieci. Pan, jako kierownik kliniki, zawsze był razem z lekarzem prowadzącym, kiedy trzeba było powiedzieć: Państwa dziecko choruje na nowotwór.
– Wynikało to z szacunku dla rodziców i chęci przekonania ich, że jako szef kliniki będę znał ich dziecko, jego los, terapię, a cały zespół, łącznie ze mną, angażuje się w pełni w leczenie dziecka.
Rozmowy z rodziną są ważne?
– Nowotwór dziecka to choroba społeczna, dotykająca całą rodzinę. Ona też choruje, a razem z nią – przyjaciele, znajomi.
Rozmawiania o raku można się nauczyć? A może to po prostu indywidualna umiejętność?
– Jedno i drugie. Dobrze, że obecnie na uczelniach medycznych także w Bydgoszczy, uczy się komunikować z pacjentami czy ich rodzicami. Fundament takiej komunikacji powinien być wyuczony i wypraktykowany podczas studiów. Relacje między lekarzem, pacjentem, rodziną, bazują na zaufaniu. Nie da się go zbudować bez dobrej komunikacji. Walka z nowotworem trwa długo: kilka miesięcy, kilka lat. A potem jeszcze długi czas obserwacji. Trafiają do nas malutkie dzieci, które rosną, dojrzewają. Ponosimy także porażki, które oznaczają u nas śmierć. Idą za tym zawiedzione nadzieje, dramaty.
Jakie są reakcje rodziców: bunt, niezgoda, poczucie bezradności, rozpacz?
– Na pierwszym etapie mamy do czynienia z buntem i próbą zaprzeczenia diagnozy. Później pojawia się poszukiwanie przyczyn i odpowiedzi: Dlaczego spotkało to moje dziecko? Czy ja nie jestem winny albo rodzina? Następnie nadchodzi pogodzenie się z chorobą i wspólna walka, a razem z nią nadzieja, czekanie tylko na kolejny dzień, lepsze wyniki.


Choroba wpływa na rodzinę?
– Jest żona, mąż, zdrowe dzieci i nagle wszystko zostaje wysadzone w powietrze. Czasem bywa, że rodzina nie potrafi sobie poradzić z tym wyzwaniem, pęka nie wytrzymując napięcia i się rozpada. Większość z nich umie po partnersku, wspólnie stawić czoła wyzwaniu i walczyć.
Czasami na końcu tej walki jest śmierć.
– To prawda. Proces przeżywania żałoby i śmierci jest bardzo trudny. Nie da się nigdy zmierzyć czasu na dialog w takich sytuacjach. Żaden NFZ tego nie obliczy. Bywało, że rozmowy trwały godzinami. Czasu się wówczas nie liczy, a trzeba wykonać pozostałe obowiązki w pracy.
Czego pana nauczyły wieloletnie doświadczenia kontaktu z dramatami i szczęśliwym końcem? Jest pan życiowym optymistą czy realistą?
– Mieszaniną dominującego optymizmu z realizmem. Lekarz ma problem do rozwiązania tu i teraz, posiadając odpowiednie narzędzia i wiedzę. Trzeba być więc realistą. Optymizmu dodawał mi niezwykły postęp w medycynie. Obecnie mamy w Bydgoszczy wyniki leczenia białaczki powyżej 90 procent. Startowałem od siedmiu. Za 10 – 20 lat powinno być 100 procent. Każde dziecko ma być uratowane. Tak więc białaczka u dzieci z choroby nieuleczalnej stała się wyleczalna dla prawie wszystkich. Nadziei na dalszą poprawę wyników upatruję w nowych terapiach, a w najbliższej przyszłości w podawaniu pacjentom tzw. „żywych leków” terapii CAR – T. W ostatnich kilku latach kierowania kliniką wspierałem prof. Jana Styczyńskiego wówczas mojego zastępcę, a obecnie mojego następcę we wszelkich staraniach nad wprowadzeniem tej wyjątkowej terapii w Bydgoszczy. W Polsce dla dzieci będzie możliwa tylko u nas i we Wrocławiu. Oporne na leczenie komórki białaczkowe możemy wyizolować „wyjąć” z organizmu chorego dziecka. Następnie po poznaniu ich antygenów możemy wyprodukować odpowiednie komórki-zabójcy, które będą pełniły rolę „żywych leków”. Potem podajemy je choremu, aby zniszczyły komórki nowotworowe. Myślę, że przy pomocy tej terapii szanse na wyleczenie dziecka z białaczką zbliżą się do 100 procent.
Odszedł pan na emeryturę. W przypadku lekarza to w ogóle możliwe: koniec z pracą, odcięcie się od dotychczasowego zajęcia?
– Odszedłem z uczelni, przestałem kierować kliniką. Uważam, że gdy osiąga się odpowiedni wiek, należy umożliwić działanie następcom. Zmiana jest potrzebna. Kontynuuję jeszcze dwa badania, ale i one się kończą. Jestem konsultantem wojewódzkim. Przyjmuję pacjentów w swoim prywatnym gabinecie. Lekarz pełni w życiu wiele ról, ale z tej podstawowej, kontaktu z pacjentem, nie zrezygnuje. Nie czuję się emerytem. Moja żona i rodzina liczyli, że będę miał więcej wolnego czasu. Pojawił się, ale nadal to margines. I tak ma być.

Udostępnij: Facebook Twitter