Remigiusz Gadacz / Fot. B.Witkowski / UMB
Niewiele jest osób, które o bydgoskim lotnictwie wiedzą więcej niż Remigiusz Gadacz. Tak bogatego archiwum zdjęciowego, dokumentującego wydarzenia na naszym lotnisku nie ma z pewnością nikt.
Pięć Su-20 przelatujących nad bydgoskim lotniskiem. Zdjęcie z 1997 roku, przedstawiające ostatni przelot tych samolotów robi ogromne wrażenie. Gdy je opublikowaliśmy, wzbudziło zainteresowanie czytelników, uruchomiło mnóstwo wspomnień. Na forach lotniczych fotografia określana jest jako kultowa, znany też wszystkim w lotniczej branży jest autor zdjęcia – to Remigiusz Gadacz z Bydgoszczy. Jak udało się wykonać takie zdjęcie?
– Wiedziałem, że taki przylot będzie. Ale jak to w wojsku – nie zawsze było powiedziane, kiedy dokładnie. Pracowałem wówczas w Zespole Lotnictwa Sanitarnego, pracowało się wtedy na dyżurach, które trwały cały dzień. Po dyżurze drugi dzień był wolny – wziąłem sobie taki wolny dzień, by być na lotnisku w odpowiednim momencie. No, ale pierwszego dnia nie przyleciały, drugiego dnia też nie, pojawiły się dopiero trzeciego dnia. Miałem mały urlop spędzony „na hangarze” na lotnisku.

Wiemy dokładnie, kto leciał wtedy samolotami, a piloci miłośnikom lotnictwa znani są z imienia i nazwiska…
– Wśród miłośników lotnictwa są często wąskie specjalizacje. Na przykład – są osoby, które interesują się wszystkimi informacjami o konkretnym typie samolotu. W tym wypadku, za tym szczegółowym opisem stoi były mechanik wojskowy, który pracował przy tych samolotach. I on był w Powidzu, kiedy one odlatywały do Bydgoszczy. Tam też robili zdjęcia, bo ten przelot to była spektakularna sprawa – pierwsze oficjalnie wycofanie samolotów z eksploatacji. Na każdym z nich były niesamowite malunki, wypisane pożegnania mechaników. To się rzadko zdarzało, bo jednak wojsko to dość hermetyczna społeczność i na wszystko musi być zgoda. A w tym momencie pozwolono na coś takiego.
Jak udało się Panu uchwycić te samoloty?
– Mam całą historię tego przylotu, samoloty uchwycone jak kołowały na pasie startowym. Zużyłem wtedy chyba z osiem negatywów, zdjęcia robiło się zwykłymi aparatami. Miałem wówczas Zenita, bardzo dobry aparat jak na tamte czasy. I uchwycić taki moment przelotu było bardzo trudno. Samoloty leciały z prędkością 400 km/h i był tylko jeden moment na „strzelenie” migawki, następne przesunięcie kliszy – i już tych Su-20 by nie było.

Bohaterowie ostatniego lotu. Piloci pozują do pamiątkowej fotografii. Na kadłubie samolotu widoczny napis pożegnalny / Fot. Remigiusz Gadacz
Jak to się stało, że związał się pan z bydgoskim lotniskiem?
– Ukończyłem w Bydgoszczy szkołę, dzisiejszego „mechanika”. Przed służbą wojskową szkoliłem się w bydgoskim aeroklubie na szybowcach, miałem jednak wypadek na motocyklu i moja kariera lotnicza zakończyła się, zanim się na dobre zaczęła. Wtedy postanowiłem, że skoro nie mogę być pilotem, to będę mechanikiem. Gdy dostałem powołanie do wojska, wyprosiłem w WKU, żeby skierowano mnie do Zamościa. Działała tam Techniczna Szkoła Wojsk Lotniczych, która szkoliła personel techniczny – mechaników dla lotnictwa. Po 4 miesiącach szkoły, dostałem przydział do jednostki w Inowrocławiu, do pułku śmigłowcowego. I tak już zostało. W trakcie służby ze Świdnika przyjechała ekipa, która szukała do pracy mechaników. Mieli „wędkę” – możliwość wyjazdu na kontrakt zagraniczny po odpracowaniu dwóch lat w zakładzie. Wtedy Polska podpisała porozumienie z Libią na dostawę śmigłowców. A Libijczycy mieli problemy z personelem, utworzono tam dwie placówki, w których szkolono pilotów śmigłowców MI-2.
W Świdniku, po kursie i szkoleniu, przeniesiono nas do oddziału Agro – robiliśmy m.in. opryski, lataliśmy na brudnicę mniszkę nad lasy. Potem przyszła decyzja, że możemy lecieć do Libii, gdzie spędziłem 2 lata. Po powrocie trafiłem do Bydgoszczy, znalazła się praca na lotnisku w pogotowiu lotniczym, gdzie od 1984 do 2002 pracowałem jako mechanik lotniczy na naszym lotnisku. Był to etat lotny, bo wtedy mechanik również latał w załodze śmigłowca. Przy okazji skończyliśmy kursy ratownictwa medycznego.
Praca w Lotniczym Pogotowiu Ratunkowym poskutkowała również tym, że jego bydgoska historia jest wyjątkowo dobrze udokumentowana fotograficznie.
– W Bydgoszczy organizowaliśmy wtedy jako pierwsi w Polsce dyżury lotnicze pogotowia i lataliśmy do wypadków. Przechodziliśmy specjalistyczne kursy, organizowane między innymi przez fachowców z TOPR, którzy uczyli nas technik wysokościowych i desantów na linie. To było niesamowite doświadczenie. To z tego czasu pochodzi znane zdjęcie z mostu Bernardyńskiego, na którym odbyły się ćwiczenia z użyciem śmigłowców. Przygotowywaliśmy się do tego dwa dni, to było niebezpieczne przedsięwzięcie. Pogoda była letnia, było ciepło, a śmigłowiec jest bardzo wrażliwy na taką pogodę. Organizatorzy tego wydarzenia chcieli, żeby wszystko było w jednym miejscu i wyszło, że śmigłowiec ma „wisieć” przy moście na ul. Bernardyńskiej. Dzień wcześniej, pilot Ryszard Kohls, zrobił rekonesans. Byłem wtedy na deptaku „przypadkowo” z aparatem.

Pilot Ryszard Kohls za sterem śmigłowca podczas pokazów ratownictwa przy moście Bernardyńskim. Strażaków do Brdy desantuje mechanik Jacek Wiesner / Fot. Remigiusz Gadacz
Wiemy już w jakich okolicznościach trafił pan na bydgoskie lotnisko. Skąd jednak zainteresowanie fotografią lotniczą?
– Pierwszy aparat Smiena 8 dostałem w prezencie od Taty. Fajny aparacik, prosty, nawet osoba bez umiejętności mogła nim zrobić dobre zdjęcia. Potem długo miałem Zenita, używałem go nawet wtedy, gdy w obiegu były „cyfrówki”. Lotnictwo jest moją pasją, ale nie tylko fotografowałem lotnictwo. Aparat miałem zawsze przy boku, zabierałem go na każdy lot. Historię bydgoskiego lotniska i ludzi, którzy na nim pracowali mam udokumentowaną do 2004 roku kilkunastoma tysiącami zdjęć.
Jakie zdjęcia z kolekcji są najciekawsze?
– Do 2004 roku nasze lotnisko ma udokumentowaną historię wszystkich samolotów, które się u nas pojawiały. Mam więc i Migi-29 które przylatywały w partiach do Bydgoszczy z Niemiec. Mam też ciekawe zdjęcie zrobione podczas zaćmienia słońca. Pomógł mi je wykonać jeden z prywatnych właścicieli samolotów, jednego z pierwszych w Bydgoszczy. Poprosiłem go o wykonanie lotu w czasie zaćmienia słońca. Naprowadzałem go przez radio, bo przecież nie wiedział, jak ma się „ustawić”. Żeby zdjęcie „wyszło”, musiał zrobić 4 kręgi, żeby odpowiednio wlecieć w słońce.

Przylot niemieckich samolotów Mi-29G na lotnisko w Bydgoszczy / Fot. R. Gadacz
Pana kolekcja bogata jest również w zdjęcia wykonane w Bydgoszczy w czasach międzywojennych. To rarytasy, które właściwie nie były nigdzie publikowane.
– Obecnie najbardziej interesuje mnie okres międzywojenny w Bydgoszczy. Mam w swoich zbiorach, oprócz zdjęć współczesnych, kolekcję około 1500 oryginalnych zdjęć przedwojennych, również z bydgoskiego lotniska. (Część z tych unikatowych fotografii można zobaczyć w wydawnictwie „100 lat lotnictwa w Bydgoszczy”, przygotowanym wraz z Arkadiuszem Kalińskim – red.). Posiadam jedną z niewielu w Polsce kolekcji zdjęć powiązanych z wojną polsko-bolszewicką, w tym samolotów i ludzi, którzy brali udział w wojnie. Nie digitalizuję tych zdjęć, czekają na swoją kolej. Udostępniam je, jeżeli widzę w tym jakiś sens. Jednak nie w Internecie, bo to nie jest zbyt fortunne miejsce. Fotografie tracą na jakości, tym bardziej że przedwojenne zdjęcia były robione innymi technikami, na innych kliszach.
Każda fotografia niesie ze sobą jakąś historię. Jednak za niektórymi ciągną się historie wręcz nieprawdopodobne…
– Kiedyś na niemieckim Ebayu pojawiło się zdjęcie polskiego samolotu z września 1939 roku. Kupił je kolega, miłośnik lotnictwa. Na zdjęciu widniał zestrzelony w 1939 roku samolot i ranny lotnik. Pilot lądował awaryjnie po ostrzelaniu przez Niemców, w polu kapusty pod Brześciem Litewskim. Niemcy zrobili zdjęcie tego samolotu i opatrywanego lotnika. Drogą wymiany wszedłem w posiadanie tej fotografii. Udało mi się zdobyć adres córki lotnika. Wiedziałem, że poszukuje jego zdjęć. W Muzeum Sił Powietrznych w Dęblinie zorganizowaliśmy wystawę, zaprosiliśmy rodzinę lotnika, na spotkaniu przedstawiłem życiorys lotnika, córka opowiedziała o ojcu, a niespodzianką było pokazanie tej fotografii. Osoba ze zdjęcia, to nie przypadkowy lotnik. Była to niesamowita osoba – po zestrzeleniu Niemcy zawieźli go do szpitala, gdzie utracił nogę, której nie dało się uratować. Zanim Rosjanie wkroczyli na te tereny przy pomocy polskiego lekarza „wykradziono” tego lotnika i przetransportowano do Warszawy, gdzie dalej się leczył. Potem działał w Komendzie Głównej AK, w Wydziale Lotniczym. Organizował m.in. słynne przyloty samolotów z Włoch do Polski, gdzie zostały przekazane części rakiety V2 zdobyte przez Polaków – trafiły do Anglii. W jego domu przechowywano sztandar 1. Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego, podczas powstania warszawskiego organizował miejsca zrzutu broni i amunicji. Tą osobą był kapitan obserwator Bolesław Dorembowicz, ps. ”Styka” Przeżył wojnę, miał potężne problemy z ubecją, był represjonowany. Mina córki, gdy zobaczyła zdjęcie – bezcenna. Wiedziałem, że warto było tej sprawie poświęcić czas.

Specjalne spotkanie z córką kpt. obs. Bolesława Dorembowicza w Muzeum Sił Powietrznych w Dęblinie. Łzy w oczach córki, gdy zobaczyła zdjęcie swego Ojca wykonane przez Niemców 17 września 1939 roku – bezcenne Fot. R. Gadacz
Teraz jednak skupia się pan nie tylko na fotografii, a na filmie. A to kolejna historia, której poświęca pan swój czas. Film oczywiście dotyczy lotnictwa, tyle że od dziesiątków lat nikt go nie widział.
– Poszukujemy filmu wojennego w reżyserii Leonarda Buczkowskiego. Po I WŚ, gdy odzyskaliśmy niepodległość, zaczęły się od razu podchody, by tę niepodległość ukrócić. Najpierw wojna polsko-ukraińska, potem wojna z bolszewikami. I tu pojawiają się lotnicy amerykańscy, którzy po pierwszej wojnie byli bez zajęcia. Jeden z nich miał dziadka, który uczestniczył w wojnie secesyjnej pod dowództwem Pułaskiego i Kościuszki. Postanowił, że on chce walczyć w Polsce, niejako spłacając długi za uczestnictwo Polaków w tej wojnie. Zorganizował 17 pilotów, którzy za zgodą Piłsudskiego latali i brali udział w starciach z bolszewikami. Trzech z nich zginęło, są pochowani we Lwowie. A w 1929 roku powstała idea, by nakręcić film pokazujący ich udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Tak powstała „Gwiaździsta eskadra”. Premiera filmu odbyła się w Bydgoszczy w kinie „Cristal” przy ulicy Gdańskiej 10 w 1930 roku. Gdy w 1939 roku do Polski weszli Sowieci, doszło do niszczenia wszystkich kopii tego filmu. Jeden z operatorów kinowych, we Lwowie próbował zabezpieczyć film, jednak został zamordowany. Po wojnie, gdy w Polsce działało NKWD, skonfiskowany wszystkie kopie, a obraz dla polskiej kinematografii nie istnieje.
W tych poszukiwaniach nie jest pan sam, ma pan sojuszników-filmowców.
– Mam kolegę, z którym pracowałem w lotnictwie. Został swego czasu attaché przy ambasadzie polskiej w USA. Kiedy wyjeżdżał na placówkę, poprosiłem by znalazł groby lotników, którzy wrócili wtedy do USA z Polski, przeszli do cywila. I tu kolejna ciekawostka – jeden z Amerykanów walczących wtedy w Polsce to Merian C. Cooper – amerykański pilot, filmowiec i producent legendarnego filmu „King Kong”. Sam grał w filmie, latając samolotem. Ten kolega w wolnym czasie zjeździł USA w poszukiwaniu ich nagrobków. Za staraniem kolegi (uzyskanie prawa autorskich od amerykańskiego wydawcy z 1932 roku) ukazała się książka – wspomnienie jednego z pilotów Eskadry Kościuszkowskiej – Kennetha Malcolma Murray’a „Skrzydła nad Polską”. Udało się też Poczcie Polskiej wypuścić znaczek okolicznościowy, upamiętniający amerykańskich lotników w polskim wojsku. Z kolei Jan Borowiec, reżyser z Warszawy, też zainteresował się zaginionym filmem, nakręcił „Tajemnicę gwiaździstej eskadry” o poszukiwaniach kopii filmu. Liczę, że taka ekipa filmowa jest w stanie otworzyć każde archiwum. Wierzę, że kopia tego filmu jest w archiwach Kremla, niemożliwe, że zniszczyli wszystko. Może również Bydgoszczanie zaangażują się w poszukiwania?
Swój czas poświęca pan nie tylko fotograficznej pasji. Znajduje go pan również dla dzieci i młodzieży, jest pan chętnie zapraszany m.in. do szkół. Jak to jest z tym zainteresowaniem historią u najmłodszych?
– Emerytura stwarza mi dodatkowe możliwości, mam bardzo dużo czasu. Mam też wyrozumiałą małżonkę, która pozwala mi na różne „wybryki”, a w niektórych bierze udział. Tylko ostatnio byłem chociażby na spotkaniu w SP nr 30. Udało mi się przez 45 minut spotkania utrzymać dwie klasy w ciszy, było jak makiem zasiał. Trudno pokazywać lotnictwo, ale miałem kilka artefaktów, które młodzież zainteresowały. Trzymali w ręku artefakt po lotniku, który zginął w Katyniu – jego kordzik. Miałem też śmigło z zestrzelonego samolotu z 1919 roku, jest w moich zbiorach. Dyskutowaliśmy o haśle wyrytym na tymże kordziku – „Honor i Ojczyzna” i tym, co obecnie ono znaczy. Uwielbiam spotkania z młodzieżą, jest bardzo chętna do słuchania.

Spotkanie z młodzieżą Szkoły Podstawowej Nr 30 w Bydgoszczy. „Honor i Ojczyzna” co dziś znaczy dla nas to zawołanie?
Na spotkania i wydarzenia historyczne przychodzi pan zawsze w mundurze. Robi spore wrażenie, zwłaszcza gdy towarzyszą mu medale i ordery. Na swojej wizytówce ma pan, utrzymany w żartobliwym tonie, wyróżnik – „jednoosobowa grupa rekonstrukcji historycznej”.
– Mój mundur odtwarza mundur dowódcy szkoły pilotów w Bydgoszczy. Większość odznaczeń na nim to oryginały. Niektóre otrzymałem od rodzin lotników, które odwiedzałem. Rekonstruktorzy piechoty mają swoje wyposażenie, ułani mają swoje koniki, a ja co? Nie mam przecież swojego samolotu. Mój mundur jest moim atrybutem.
Zapisz się do newslettera Bydgoszcz Informuje!


