Wojciech Woźniak: Pierwszy był aparat fotograficzny. Kontrabas przybył jako drugi. A potem sąsiad z Variete

Wojciech Woźniak. Fot. B.Witkowski/UMB

– Teraz może nie jestem już tak aktywny jak kiedyś, bo z żoną adoptowaliśmy trójkę psów. Obowiązków trochę mi przybyło. Nadal eksperymentuję i poszukuję nowych rzeczy. Nabyłem – moje marzenie – aparat wielkoformatowy wykonany z drzewa wiśniowego z Tokio – mówi bydgoski artysta fotografik i muzyk Wojciech Woźniak, członek Związku Polskich Artystów Fotografików, fotograf Muzeum Okręgowego im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy, basista zespołów Variete i The Cyklist.

Roman Laudański: – Niedawno został pan uhonorowany medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.

Wojciech Woźniak: – Dla artysty, muzealnika jest to naprawdę duże wyróżnienie. Bardzo się cieszę, że otrzymałem to odznaczenie. Wcześniej otrzymałem Odznakę Honorową „Zasłużony dla kultury polskiej”. To daje napęd do dalszej pracy. Także utwierdza w przekonaniu, że nasza praca ma sens. Przecież każdą instytucję kultury tworzą ludzie. Sama z siebie niczego nie generuję. W pracy muzealnika obcuję ze sztuką, artefaktami historycznymi, to ubogaca moją wrażliwość i przekłada się na pracę artystyczną.

– Zacznijmy od początku, co było pierwsze: gitara basowa czy aparat fotograficzny?

– Jednak aparat. Ojciec, Bogumił dał mi swój aparat i tłumaczył zależności między czasem, przysłoną, a głębią ostrości. Jako 12-13-latek nie bardzo rozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi, co zniechęciło mnie do fotografii.  Dlatego tak naprawdę pierwsza była muzyka. Zakochałem się w kontrabasie. Popołudniami w szkole muzycznej uczyłem się w klasie kontrabasu. Sale prób były przy ulicy Gdańskiej, wtedy 1 Maja, tam gdzie jest klub „Kuźnia”. Mieliśmy dużo swobody.

Interesował mnie jazz, hipnotyczny Miles Davis z lat 60-tych i 70-tych. Muzyka neurotyczna i mroczna z 20-minutowymi utworami. Kontrabas był mi wdzięcznym instrumentem. Klasycznie grałem smyczkiem, ale ciągnęło mnie do grania jazzu palcami. Tylko mama zawsze powtarzała: Synu, musisz mieć fach w ręce. Z muzyki nie wyżyjesz.

– Grał pan m.in. w bydgoskim zespole „Variete”.

– Sąsiad z bloku chodził do „piątki” (V LO) z Grzegorzem Kaźmierczakiem, liderem „Variete”. Powiedział: „Wyjeżdżam na studia. Zastąpisz mnie w zespole na basie”.

– Od kontrabasu do gitary basowej krótka droga?

– Sprzedałem kontrabas, kupiłem gitarę basową. W sklepie nie można było kupić dobrych instrumentów, chyba że w Peweksie, ale tam bas kosztował 300 dolarów! Pensja mojej mamy wynosiła wtedy 20 dolarów…

– Twórczość grupy „Variete” była buntem? Głosem pokolenia?

– Zaczęliśmy grać w 1983 roku. Pierwszy koncert zagraliśmy w Domu Kultury „Modraczek” i choć na dziko pojechaliśmy do Jarocina, dostaliśmy się i zagraliśmy na dużej scenie. Poznaliśmy ludzi grających Nową Falę. Tak, byliśmy głosem pokolenia. Przypomnę, rok 1983, skończył się stan wojenny, żyliśmy w szarej Bydgoszczy, wokół  beznadzieja. Jedynym ratunkiem była dla nas muzyka. Żyliśmy nią. Marek Stankiewicz, wtedy dyrektor „Modraczka” pozwalał nam grać o dowolnej porze dnia i nocy. Dużo eksperymentowaliśmy z muzyką. Słuchaliśmy Joy Division, The Cure, Cabaret Voltaire, Pere Ubu, nowych trendów światowych. Znajomy z Piły miał kontakty z niezależnymi wytwórniami. Nagrywał nowinki muzyczne na przysłane kasety i odsyłał. To był bardzo ciekawy okres w moim życiu.

– Czekam na opowieść, kiedy pojawiła się fotografia.

– Pracowałem jako instruktor społeczno-wychowawczo-kulturalno-oświatowy w Wojewódzkim Związku Gminnych Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”. Z bydgoskiej centrali jeździłem w teren do geesów, sprawdzałem, jak prezesi wydają pieniądze na kulturę. Poznałem mnóstwo świetnych ludzi. Odwiedzałem domy kultury, kluby rolnika. Tylko ruszyły przemiany i moja firma została zlikwidowana chyba jako pierwsza w Bydgoszczy. Zostałem bezrobotnym na zasiłku. Z muzyki nie szło się utrzymać. W 1989 roku, w czasie przekształceń własnościowych, kolega namówił mnie na wspólny zakład fotograficzny przy ulicy Piotra Skargi. Dostaliśmy pożyczkę na start z Urzędu Pracy. Zakład mieścił się w sąsiedztwie „Plastyka”, uczniowie przychodzili do nas z zadaniami domowymi: solaryzacją, izohelią, reliefem. Odbyłem przyspieszony kurs zawodowy, żeby poznać tajniki fotografii.

– Przypomnijmy, nie było wtedy fotografii cyfrowej.

– Do dziś jestem analogowy. Proces powstawania czegoś z niczego w ciemni jest fascynujący. Moja nauka szybko postępowała. Nie wystarczało mi rzemiosło w zakładzie. Znałem środowisko artystów, namówili mnie na pierwszą wystawę pn. „Układanie rzeczywistości” w Galerii Autorskiej Janka Kaji i Jacka Solińskiego. Od tego zaczęła się moja droga fotografii artystycznej.

– Co było tematem „Układania rzeczywistości”? Ludzie? Miasto? Przedmioty?

– Najważniejsze jest zawsze to, co mamy w środku (tu wskazuje na serce). Szukałem swojego środka wyrazu, komunikacji z drugim człowiekiem. Obrazem zwracam uwagę na to, co mnie interesuje i co chcę przekazać. Uprawiam fotografię poszukującą. Poznałem kolegów artystów fotografików: Andrzeja Mazieca, Witka Jurkiewicza, Jurka Riegla, który był moim przyjacielem, mentorem wprowadzającym do Związku Polskich Artystów Fotografików. Kontakt, rozmowy bardzo mocno wpłynęły na mój rozwój w zakresie fotografii.

Głównie interesowało mnie puste miasto. Na moich fotografiach człowiek jest raczej sztafażem. Interesuje mnie klimat miejsc, cechy fotogeniczne odbierane przez człowieka. Dzięki nim w obecności niektórych fotografii czujemy się przyjemniej. One sprawiają, że odbiór naszej rzeczywistości jest inny.

– Podczas jazdy samochodem do Albanii zrobił pan wyjątkowo klimatyczne zdjęcie.

– Robiłem zdjęcia przez samochodową szybę. W Rumunii powstało zdjęcie samotnego konia idącego skrajem drogi.

– Klimatyczne. Koń wygląda jak zaczarowany jednorożec.

– To była magiczna chwila. Ten widok spowodował, że zatrzymaliśmy się, znaleźliśmy nocleg. Wtedy fotografowałem bardzo intuicyjnie to, co mi podpowiadała dusza i serce. Później zacząłem eksperymentować np. w fotografii w podczerwieni. Od przedstawiciela Kodaka dostałem cztery rolki specjalistycznego filmu, na którym powstał cykl „Ogrody wyobraźni”. Dzięki nim dostałem się do ZPAF. W mojej fotografii staram się ciągle eksperymentować.

– Od lat pracuje pan w bydgoskim Muzeum Okręgowym.

– Trafiłem tu przypadkiem. Pracowałem dla różnych wydawnictw. Kiedy w 1995 roku ożeniłem się, Małgosia Winter, wtedy dyrektor Muzeum Okręgowego doradziła mi, żebym się zarobkowo ustatkował. Za chwilę miała urodzić się córka, czekały mnie dodatkowe obowiązki. „Przyjdź do mnie do pracy” zaprosiła. Z Jerzym Zegarlińskim robiliśmy wtedy w Biurze Wystaw Artystycznych przeglądy fotografii. Cieszyły się dużą popularnością, przychodziło na nie kilkaset osób. Małgosia Winter jako dyrektor kupowała pierwsze prace fotograficzne do muzealnych zbiorów.

– Na czym polega pana praca w muzeum? Co pan fotografuje?

– Wszystko. Archeologię, numizmaty, malarstwo, grafikę, rzeźbę, artefakty z działu historii od fotografii po dokumenty, czy popularne w secesji naczynia ze szkła irydowego. To fotografia techniczna. Trzeba wiedzieć, jak bezcieniowo sfotografować te obiekty, a obrazy, grafikę i rzeźbę bez blików.

Skarb bydgoski Fot. Wojciech Woźniak

– To gdzie w fotografii technicznej przestrzeń dla artysty?

– (śmiech) Artystą jestem po godzinach! W głowie rodzą się różne pomysły. Staram się narzucać sobie taki cykl pracy, żeby w ciągu roku coś przygotować np. wystawę, katalog lub projekt. Teraz może nie jestem już tak aktywny jak kiedyś, bo z żoną adoptowaliśmy trójkę psów. Dla fundacji Załoga Buldoga przygotowałem kalendarz. Obowiązków trochę mi przybyło. Nadal eksperymentuję i poszukuję nowych rzeczy. Teraz nabyłem – moje marzenie – aparat wielkoformatowy wykonany z drzewa wiśniowego z Tokio. Cudo! Wykonam nim cykl prac na 35-lecie mojej pracy artystycznej.

– Zapamiętałem pana projekt „Balaton”, zdjęcia z salonów mieszkań mrówkowca nad Balatonem.

– Należę do introwertycznych ludzi, dlatego był to projekt dla mnie trudny. Musiałem się przełamać, zapukać do obcych ludzi, by zrobić im zdjęcie. Chodziłem po domach z koleżanką, która zbierała materiały do ankiety. Pytała, jak się kiedyś żyło nad Balatonem. Była tam plaża, kąpielisko z dwoma – trzema ratownikami. Tętniło życie. Jurek Riegiel zrobił tam zdjęcie zatłoczonej plaży. Chciałem dotrzeć do ludzi, którzy mieszkali nad Balatonem od początku, z przydziałem na mieszkanie. Dużo przyjemności sprawiło im przyjście na wystawę i obejrzenie swoich pokoi na fotografiach. Byli z tego dumni.

– Był też projekt „Portret miasta”.

– Zatrzymywałem ludzi na ulicach, w parkach czy na Wyspie Młyńskiej i pytałem, czy mogę zrobić im zdjęcie? Zdarzały się i śmieszne sytuacje: jedna pani odmówiła mi mówiąc, że zdjęcia robi jej tylko mąż. To był czas po covidzie. Myślałem, że ludzie będą bardziej zamknięci, a jednak nie. Wykonałem ponad 650 portretów, które zostały pokazane w Młynach Rothera. Teraz zrobiłem katalog w formie gry w Chińczyka na planie miasta Bydgoszczy i trafia on do setki uczestników tamtego projektu. W wolnej chwili składam to ręcznie i roznoszę.

Fot. Wojciech Woźniak

Z kolei projekt „Sentymenty” to podróż do miejsc, które znaliśmy i przeżyliśmy ponad 40 lat temu. Basen przy ulicy Nakielskiej, gdzie niejedne majtki zdarłem. Nieistniejące lodowisko „Torbyd” przy ulicy Chopina. Byłem hokeistą, uczyłem się w sportowej podstawówce przy Karłowicza. Zależało mi na zatrzymaniu w czasie miejsc, które uległy przemianie. Basenu nie ma, „Torbydu” też. Zrobiłem zdjęcie mojego muzeum przy Gdańskiej tuż przed remontem. Także zniknął stary dworzec PKP. Staram się w mojej fotografii przemycić nutę sentymentu do tego, co nas otaczało, a zostało przemienione. Choć to dalej jest w naszych głowach.

– Coraz więcej osób w Bydgoszczy robi zdjęcia. Co takiego jest w fotografii?

– Mówię studentom, że fotografia jest komunikacją ze światem. Poprzez obraz staramy się zwrócić uwagę na elementy otaczającej nas rzeczywistości. Nasza wrażliwość jest trochę inna, a miejsca i przedmioty – dla innych są mało istotne – a dla nas są ważne. W fotografii staram się wydobyć spokój. Moja, prywatna fotografia artystyczna jest formą medytacji, wyciszenia. Uprawiam fotografię niespieszną. Trochę wystudiowaną. Staram się, żeby było w niej dużo spokoju. Zdjęcia robię różnymi aparatami, także camera obscurą. Ciągle poszukuję, jak dziecko potrzebujące nowych inspiracji, żeby się rozwijać.

W pracy zawodowej muszę dużo wiedzieć na temat fotografii, a w mojej pracy artystycznej staram się uprościć fotografię, żeby była bardziej czytelna, komunikatywna.

Wojciech Woźniak

– Fotografia nie wiąże się z przemijaniem?

– Fotografia jest medium zatrzymującym czas. Ta chwila jest w nas. Jeśli spojrzymy na fotografię sprzed dwudziestu lat, to od razu będziemy w niej. Mamy w głowie powidoki, pamiętamy, kiedy i w jakich okolicznościach zdjęcie zostało wykonane. To medium pozwala cofnąć się w czasie. Nie pozwala nam zapomnieć o ludziach, wydarzeniach czy miejscach. Może stąd jej popularność? Rzeczywiście wszyscy robią zdjęcia smartfonami. Kiedyś fotografia była bardziej tajemnicza, elitarna. Nie była dla wszystkich. A ciemnia to był już zupełnie inny świat. Teraz fotografia jest prostsza, co wcale nie oznacza, że łatwiejsza. Często zapominamy o podstawach: kompozycji, kadrowaniu. Robimy dużo zdjęć, które później obrabiamy w komputerze. Nasi rodzice zabierali na urlop rolkę filmu, robili zdjęcia, a później odbitki. Kto dziś je robi? Zdjęcia zostają na dyskach w komputerach i później o nich zapominamy. Fotografie nam giną. Zawsze staram się z każdej rodzinnej podróży robić odbitki. Pozwalają przeżyć wszystko jeszcze raz.

Myślę, że ludzie mają już dosyć doskonałej fotografii cyfrowej. Przecież pojawia się również fotografia generowana przez sztuczną inteligencję. Może ludzi chcą mieć trochę fotografii chropowatej, jak kiedyś, z drobinkami kurzu, jakimś brudem. Nie cyfrowej, wyretuszowanej i pięknej. Chcą mieć przedmiot z duszą. Posiadający wartości nieprzemijające.

– Jak patrzy pan na Bydgoszcz?

– Jestem urodzonym bydgoszczaninem, to moje miasto. Tu pracuję, żyję i tworzę. Widzę, jak miasto się zmienia, przeobraża. Kiedy zaczynałem pracę na Wyspie Młyńskiej, popołudniową porą nie było tu już bezpiecznie. Teraz jest to miejsce kulturotwórcze. Są Młyny Rothera, budynki muzeum. Sporo rzeczy zmienia się w Bydgoszczy. Od lat mieszkam na Górzyskowie. Lubię tamtejszy spokój, niespieszne życie. Dużo spaceruję z psami.

Do Bydgoszczy zawsze mam sentyment. Córka od lat mieszka w Warszawie, nawet się zastanawialiśmy, czy się tam nie przeprowadzić. W Bydgoszczy trzyma nas jeszcze kilka spraw. Mamy tu jeszcze coś do zrobienia i dobrze nam się tu żyje.

Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!

Udostępnij: Facebook Twitter