– Nie muszę z artystami balować po nocach, żeby zrobić dobrą imprezę – mówi Krzysztof Barczewski. Fot. B. Witkowski/UMB
Na pierwszy film, który pokazał w kinoteatrze „Adria”, przyszły cztery osoby. Teraz Adria Art Krzysztofa Barczewskiego sprzedaje rocznie milion biletów na dwa tysiące koncertów, spektakli, kabaretów i stand-upów w całym kraju. Jest liderem na rynku wydarzeń artystycznych i rozrywkowych w Polsce.
25 lat temu bydgoszczanin Krzysztof Barczewski kończył kulturoznawstwo w Poznaniu. Zakochany w kinie szukał pomysłu na siebie. W tamtym czasie w Bydgoszczy Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” upomniało się o Kinoteatr „Adria” przy ulicy Toruńskiej, w którym działał Wojewódzki Ośrodek Kultury. „Sokół” wrócił do swojej przedwojennej siedziby, ale nie miał pomysłu na „Adrię”. Kino mogło przestać istnieć.
– Udało mi się przekonać członków „Sokoła”, żeby mi zaufali. Chciałem poprowadzić kino – wspomina Krzysztof Barczewski.
To był czas, kiedy w Bydgoszczy nie było jeszcze żadnego multipleksu. Działały „Pomorzanin”, „Polonia” i inne kina. A co z „Adrią”, która nie miała dobrej lokalizacji? – Trochę problemów na początku było – wspomina Krzysztof Barczewski. – Trzeba było przekonać dystrybutorów filmów, z czasem mi się to udało. Miałem wtedy wątpliwości: angażować się w kino ambitne czy komercyjne?
Cztery osoby na pierwszym seansie
Pierwszy wyświetlany film okazał się niewypałem. Holenderski „Charakter” zdobył Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. – Miał być gwarancją sukcesu, ale na pierwszy seans przyszły może cztery osoby – uśmiecha się Krzysztof Barczewski. – To mi pokazało, że kino artystyczne w Bydgoszczy będzie wyzwaniem.
Barczewski nawiązał współpracę z Warner Bros. Pierwszym filmem, który okazał się sukcesem, był „Gladiator”. Przez długie tygodnie kino było pełne. To otworzyło mu drogę do współpracy z UIP – United International Pictures.
Początkowo „Adria” dogadywała się z „Pomorzaninem” lub z „Polonią”, że ten sam film będzie grany w dwóch kinach. W jednym kinie o godzinie 20.00, w drugim o godz. 17.00. Rolki z filmem, przewożone rowerem lub przenoszona na piechotę, krążyły między kinami.
Krzysztof Barczewski: – Nie przynosiło to ujmy. Kina nie były od siebie oddalone, choć filmy swoje ważyły, woziło się po jednej rolce. Fajne czasy – wspomina. – Robiliśmy różne akcje, także związane z kinem artystycznym, jak maratony studenckie. Przeniósł się do nich DKF „Mozaika”. Wszystko zaczęło się w kinie kręcić. Wtedy powstały multipleksy.
Czas multipleksów. Pogrom kin – scena ratuje „Adrię”
– Podstawowym problemem był dostęp do kopii filmowych – opowiada Krzysztof Barczewski. – Problemem „Pomorzanina”, „Polonii” czy „Adrii” nie była konkurencja, która – owszem, istniała, ale ludzie z czasem chcieli wracać do kin, z którymi się zżyli. Dziś są kopie cyfrowe, ale kiedyś filmy nagrywane były na taśmie celuloidowej. Dystrybutor dochodził do wniosku, że skoro w Bydgoszczy jest jeden multipleks, dwa, a potem trzy, to nie opłaca mu się robić dodatkowych kopii. Tradycyjne kina zostały bez filmów. „Pomorzanin”, „Polonia” i „Orzeł” musiały zamknąć się od razu, bo nie miały czego grać.
– Nas uratowało to, że mieliśmy w „Adrii” scenę – mówi Krzysztof Barczewski. – W Poznaniu powstał pierwszy w Polsce multipleks. Dlatego wiedziałem wcześniej, jakim są one zagrożeniem dla kin tradycyjnych. W Poznaniu przetrwały kina studyjne, ale tam uczyło się więcej studentów.
W „Adrii” pojawiły się różne rodzaje aktywności: kino studyjne. DKF „Mozaika”, wydarzenia estradowe, kabarety, scena teatralna dla dzieci (ze spektaklami przyjeżdżał m.in. toruński „Baj Pomorski”). – Inne kina zostały zamknięte, a my, dzięki różnym rodzajom aktywności, dalej działaliśmy – wspomina Barczewski.
W tamtych czasach, dzięki koncertom, spektaklom, kabaretom Adria Art budowała rynkową pozycję.
– Wtedy część firm wybierała ryzykowny model działalności. Przygotowywali tylko kilka imprez w roku i wystarczyło, że jedna się nie udała i agencja była rozłożona finansowo. Dlatego od początku starałem się mocno dywersyfikować naszą działalność – podkreśla.
Jako jedni z pierwszych w kraju zaczęli profesjonalnie rozkręcać scenę kabaretową. – Mało kto o tym pamięta, ale kabarety, jak Kabaret Moralnego Niepokoju czy Ani mru, mru często u nas zaczynały – wspomina Krzysztof Barczewski. Z Kabaretem Moralnego Niepokoju pracujemy ponad 20 lat. Na początku przyjeżdżali do Bydgoszczy pociągiem, byli wtedy studentami filologii polskiej. Takie były czasy.
Pożegnanie z „Adrią”
Kiedy publiczność waliła na spektakle, kabarety i koncerty poczuli, że „Adria” jest dla nich za mała, a nawet sami wykonawcy sugerowali, że skoro tak dobre imprezy odbywają się w Bydgoszczy, to dlaczego nie robią ich dalej, np. w Toruniu czy w innych miastach?
Drugą sprawą, przemawiającą za rozstaniem z „Adrią” było to, że właścicielem kinoteatru było Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”. Obiekt wymagał inwestycji. – W pewnym momencie poczułem, że bardziej administruję tym obiektem niż realizuję się przy organizacji imprez – mówi Krzysztof Barczewski. – To nie był mój obiekt, więc trudno było mi brać za niego odpowiedzialność. Postanowiłem założyć agencję, która dalej będzie robiła imprezy, m.in. w „Adrii”, ale nie na zasadzie administrowania budynkiem, tylko wynajmowania go.
Decyzje nie była łatwa dla Krzysztofa, ponieważ spędził w tym miejscu dziesięć lat. Tu zaczynał, nabył doświadczeń, a chcąc się rozwijać – uznał, że musi się wycofać z tego miejsca. Tym bardziej, że coraz więcej imprez odbywało się w filharmonii czy w operze.
Jak się pracuje na uznanie? Pilnowali wiarygodności, finansów i rozliczeń. Te standardy wydają się oczywiste, ale w tamtych czasach i w tej branży wcale oczywiste nie były. Zdarzały się wtedy niezapłacone imprezy. Niektórych organizatorów interesował zysk, ale już niekoniecznie płacenie rachunków.
– „Adria” i kino nauczyły mnie pilnowania rachunków. Nie można było nie zapłacić dystrybutorowi reprezentującemu duży koncern amerykański, bo nie dostałbym później od nich nowych filmów. Kino nauczyło mnie także skutecznej promocji i marketingu. Praca w kinie była bardzo intensywna. Co tydzień premiera. Nie wiem, jak to wszystko przetrwałem. Każdego dnia raporty, promocje, wysyłki filmów. Mało kto pamięta, że kiedy ostatni raz graliśmy film np. w czwartek, to w piątek kopia miała być już w kinie na drugim końcu Polski. Firm kurierskich jeszcze tak rozwiniętych nie było. Pozostawały nocne pociągi. Po nocy na peronach z 30-40-kilogramowym filmem szukaliśmy właściwego pociągu. Inne kino musiało nad ranem odebrać film z pociągu. Bywało, że filmy jechały nie tam, gdzie trzeba i należało je ścigać, także prywatnymi autami. To była szkoła przetrwania – uśmiecha się Krzysztof Barczewski.
Impreza w każdym mieście
Czy jest w Polsce miasto, w którym Adria Art nie organizowała jakiejś imprezy? – W miastach powyżej stu tysięcy mieszkańców – chyba w każdym. Poniżej – może pojedyncze by się znalazły, ale tylko dlatego, że nie mają odpowiedniej sali.
Krzysztof Barczewski najpierw zakreślił cyrklem na mapie obszar do 100 kilometrów. Potem do dwustu, a na koniec robili już imprezy w całej Polsce. Dominowały kabarety, potem pojawiły się spektakle teatralne i coraz więcej koncertów. Najpierw biuro mieli w „Adrii”, później przy ulicy Piotra Skargi, a teraz mają siedzibę w szklanym apartamentowcu, charakterystycznym budynku przy Grottgera 4. Zatrudniają 50 osób, w tym 30 w Bydgoszczy, a dwudziestu przedstawicieli w Polsce pomaga organizować imprezy.
Dziś na krajowym rynku osiągnęli już taką pozycję, że naturalnym krokiem byłoby sięgnięcie po zagranicę. Zresztą robili już takie projekty z Jethro Tull czy Ray’em Wilsonem.
Największe koncerty, na kilka tysięcy widzów, organizowali z grupą Lady Pank. – Nie skupiamy się na bardzo dużych imprezach. Polską Noc Kabaretową organizujemy dla pięciu-sześciu tysięcy widzów. Od początku nie starałem się iść na ilość, nie skupiałem się na jednym dużym koncercie, który miał mnie ustawić do końca życia. Wiem, jakie to duże ryzyko. W tym roku zorganizowaliśmy grubo ponad dwa tysiące imprez w Polsce. Tylko w październiku było ich blisko trzysta! Spektakle, koncerty, kabarety, jesteśmy zdecydowanym liderem na rynku. Nie mamy konkurencji, która – jak my – zajmowałaby się różnymi gatunkami. To była moja obsesja dywersyfikacji.
Emocje i wspomnienia
Co lubią Polacy? – Sam należę do ludzi, na których najbardziej działają emocje i wspomnienia – mówi Krzysztof Barczewski. – Rozrywka również, popularnością cieszy się np. „Piwnica pod Baranami”. Atmosfera piwnicy, kompozycje Koniecznego i Preisnera, znakomite teksty Dymnego, to wszystko powoduje, że ludzie walą na koncerty drzwiami i oknami. Może „Piwnica” kojarzy im się z młodością? Wzruszają się, czasem popłaczą. Emocje pojawiają się także podczas koncertów „Lady Pank”. – Wydawało się, że temat jest przegrany, ale zespół jest w świetnej formie, ma znakomity dorobek, zbudowaliśmy zaufanie między muzykami a publicznością, poszła dobra fama i na koncerty przychodziło po kilka tysięcy osób.
Krzysztof Barczewski nie ukrywa, że mają dobrą rękę do przywracania scenie artystów nieco zapomnianych, zaszufladkowanych. – A oni nadal mają duży potencjał. Zaproponowaliśmy im najlepsze sale w Polsce, uwierzyliśmy w nich. Tak było np. z nieżyjącym Zbyszkiem Wodeckim, który występował w filharmoniach, a na jego koncerty przychodziło 800 osób! Budził wspomnienia. Mamy artystów, za którymi stoi ogromny dorobek, jak Maryla Rodowicz, która przez cały koncert emanuje wielką energię. Każda jej piosenka to hit budzący wspomnienia, i tak przez dwie godziny.
Teraz robią trasę grupie Varius Manx. Projekt nawiązujący do lat 90. okazał się hitem. To działa.
Krzysztof Barczewski: – Współpracujemy z agencję reklamową, której zazdroszczę motta: „Karmimy emocjami”. Dokładnie to robimy. Ludzie potrzebują emocji. Są zmęczeni gonitwą za kasą, polityką. Chcą pięknych ballad, przy których się wzruszają, bo przypomina im się młodość. Szaleją na koncertach. Wybaczają artystom, kiedy czegoś głosem już nie dociągną, ale pamiętają, że przy konkretnych piosenkach z kimś się poznali, wspominają piękne chwile. Uważam, że te emocje mają największą wartości i mocno je pielęgnujemy.
Bydgoszcz jest taka fajna!
Adria Art wyrobiła sobie opinię agencji, z którą każdy chce współpracować. – Robiąc trzysta imprez w miesiącu możemy sobie pozwolić, żeby jakaś ich część nie była udana. Nie bawimy się w odwoływania, gramy nawet dla 50 osób. Przy tej skali imprez możemy sobie na to pozwolić. Artyści też mają tego świadomość, dostają swoją stawkę. Na szczęście jesteśmy skuteczni, rzadko nam się zdarza coś takiego – mówi właściciel Adrii Art.
– Mamy świetny zespół, z Romanem Malinowskim, byłym kierownikiem „Polonii”, pracujemy od 20 lat. Mamy też znakomitą miejscówkę w sąsiedztwie opery i Wyspy Młyńskiej. Jesteśmy ambasadorami Bydgoszczy. Po imprezie idziemy z artystami na kolację, pokazujemy im Wyspę Młyńską, Stare Miasto. Wielu słyszymy: nie sądziliśmy, że Bydgoszcz jest taka fajna!
Właściciel chwali nie tylko świetne położenie opery, gdzie dużo grają, ale także gmachu filharmonii w Dzielnicy Muzycznej.
Krzysztof Barczewski: – Jestem dumny z Bydgoszczy, w której mieszkam od urodzenia. Wielu mnie pyta, dlaczego nie przenosimy się do Warszawy, przecież tak duża agencja powinna być w Warszawie. A my tego nie chcemy. Show biznes nie jest prosty. Działamy w jego sercu. Show biznes to wieczny chaos, a my się w to nie pakujemy. Traktujemy artystów z szacunkiem, ale trochę z boku. Oczekują od nas profesjonalizmu, wypłacalności, odpowiednich hoteli, cateringu, dobrych sal, i żeby kasa na koncie się zgadzała. Do tego nie musimy być w Warszawie. Nie muszę z artystami balować po nocach, żeby zrobić dobrą imprezę. Moją rolą nie jest wożenie ich po najdroższych klubach, ale zorganizowanie im komfortowych warunków do występu. To jest wartość. Mamy niewielu artystów, którzy z nami nie współpracowali. Raczej części musieliśmy odmawiać. Nie problem wyprodukować spektakl, ale sprzedać go i na tym zarobić. Sprzedaż nie jest prosta. A my od początku ustawiliśmy się w pozycji kogoś, kto jest skutecznym organizatorem i sprzedawcą.
Problemem była pandemia. Mieli przygotowanych 200 imprez. I z dnia na dzień nie mogli ich zrealizować. W czasie pandemii szkolili się z marketingu, dostali dotacje umożliwiające przeżycie. Próbowali realizować spektakle mierząc dopuszczalne odległości na widowni. Ludzie nie zażądali zwrotu biletów z dwustu nieodbytych imprez. Zrobili akcję „Trzymaj bilet”. Ponad 95 procent widzów zareagowało pozytywnie. Przetrwali.
Tradycje muzyczne
Krzysztof Barczewski podkreśla silne tradycje muzyczne Bydgoszczy. – Tu są fajne obiekty, prestiżowe. W „Adrii” dobrze idą kabarety i stand up-y. Bydgoszcz jest ważnym miastem, ale na tle Polski liczy się siła nabywcza mieszkańców, a tego nie przeskoczymy. Trudno pod pewnymi względami porównywać Bydgoszcz z Poznaniem, Wrocławiem czy Krakowem. Natomiast w przypadku projektów muzycznych Bydgoszcz jest dla nas miastem, w którym pozwalamy sobie testować artystów. Jeśli jakiś artysta jest nieoczywisty, to w pierwszej kolejności przygotowujemy mu koncert w naszej filharmonii. Jeśli tu fajnie „zażre”, sprzeda się, to robimy mu trasę w Polsce. Dlatego nasze miasto ma szczęście, bo wielu artystów zaczyna koncerty właśnie od Bydgoszczy. Pod względem muzycznym Bydgoszcz przoduje. Mamy trochę kłopotu z teatrami, ponieważ brakuje tu idealnej sali. Teatr Polski w remoncie, Teatr Kameralny jest trochę za mały, ma zbyt małą widownię, choć znakomitą scenę, jedną z najlepszych w Polsce. Dla nas, agencji komercyjnej, przydałaby się większa widownia. Jeżeli robimy imprezę, parę złotych ze sprzedaży biletów musi po niej zostać. Do tego potrzeba odpowiednio dużej widowni.
Adria Art od września tego roku wynajęła na dziesięć lat historyczny kinoteatr „Apollo” w Poznaniu. Tam zaczynał karierę m.in. Eugeniusz Bodo. Jest tam sala teatralna na 400 miejsc i kinowa na sto miejsc, gdzie można realizować kino artystyczne.
– Cały czas jestem wielkim fanem kina – przyznaje Krzysztof Barczewski. – Chcemy w Poznaniu testować różne rodzaje działalności. Maciej Stuhr wraca ze stand-upem na estradę po 20 latach. W „Apollo” będzie mógł się dobrze przygotować, przeprowadzić próby przed występami. Gdybyśmy jeszcze znaleźli w Polsce jedną czy dwie takie sale, to chętnie byśmy się nimi zaopiekowali, choć to nie jest dla nas priorytet. Chętnie też w Bydgoszczy, ale gdzie? W „Pomorzaninie”? Nie znamy się na remontach, ktoś najpierw musiałby wykonać tam generalny remont za własne pieniądze, a później my wynajmiemy taki obiekt i zapewnimy stały dochód. Moglibyśmy ściągnąć tam najlepszych artystów.
Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!