Gra jazz, lata na szybowcach. Grzegorz Nadolny oprowadza po Bydgoszczy, muzyce i swoim życiu

Grzegorz Nadolny w szybowcu / Fot. Wojciech Frank

„W PRL-u muzyka amerykańska, jazzowa była naszą potrzebą manifestacji wolności” „- wspomina Grzegorz Nadolny, kontrabasista, gitarzysta basowy, instruktor szybownictwa.

Roman Laudański: – Jak patrzysz na Bydgoszcz?

Grzegorz Nadolny: – To moje miasto. Tu się wychowałem. Najpierw mieszkałem na Błoniu, teraz na Wyżynach. Bydgoszcz wypiękniała, jestem z tego dumny. W Polsce Bydgoszcz bywa postrzegana jako szara dziura, w której nie warto się zatrzymywać. A ludzie, którzy tu przyjeżdżają, koledzy jazzmani lub lotnicy, kiedy oprowadzam ich po mieście nie kryją zdumienia. Mówią: „Stary, ja nie wiedziałem, że tu jest tak pięknie!” Swoją działalnością na rzecz kultury chcę również coś dodać do jej piękna. Podczas współczesnych kryzysów i zawirowań kultura bywa odcinana od finansowania jako pierwsza, a to jedna z głównych składowych wizerunku miasta. Czego szukasz w mieście: miejsca, gdzie można smacznie zjeść, dobrze się poczuć i miło spędzić czas. A dzieje się tu bardzo wiele!

Cały ten jazz

– To porozmawiajmy o tym „dzianiu się”. Byłem na waszym ostatnim koncercie w ramach XIII Bydgoskiej Akademii Jazzu. Świetne granie!

– Bardzo dziękuję. To głównie zasługa występujących tu doświadczonych muzyków, pedagogów oraz utalentowanych młodych wykonawców z Akademii Muzycznej im. Feliksa Nowowiejskiego i naszego znakomitego gościa i absolwenta gitarzysty Marka Napiórkowskiego. W bydgoskiej Akademii, w której mam szczęście uczyć, tygiel talentów wprost kipi. Obserwując to, co dzieje się w zamkniętych ćwiczeniówkach jakiś czas temu stwierdziłem, że warto, a wręcz należy pokazać to szerszej publiczności. Moim pedagogicznym idee fixe stało się organizowanie koncertów, podczas których nasi studenci mogliby zademonstrować swój talent i rosnące umiejętności w towarzystwie muzycznych znakomitości.

– Najfajniejsze jest to, że studenci występują razem z wykładowcami.

– Tak, to prawda. Staram się prezentować dokonania studentów – niezależnie od roku, na którym studiują – w relacji mistrz – uczeń. To bardzo motywujące obustronnie.  Najważniejszy jest jednak moim zdaniem pierwszy kontakt z publicznością. Największą nagrodą dla adepta sztuki i przyszłego artysty ćwiczącego godzinami w samotności jest doświadczenie interakcji z odbiorcą, możliwość prezentacji siebie. To swoiste odnalezienie sensu istnienia i pracy, jaką wkładają we własny rozwój. Muzyk, artysta marnieje bez publiczności.

Grzegorz Nadolny podczas koncertu / Fot. Maciej Wasilewski

– Koncerty Akademii Jazzu są tematyczne, prezentujecie np. dorobek konkretnych wykonawców.

– Konkretna postać, jazzowa sława to prowokacja, aby przyciągnąć uwagę i opowiedzieć coś więcej o tym twórcy. Jednocześnie udaje się zapoznać studentów i publiczność nieco szerzej z jego dorobkiem, a przy okazji trochę odczarowywać pojęcie jazzu. Postrzegany jako wymagający, niezrozumiały czasem chaotyczny gatunek muzyki, Jazz jest w moim mniemaniu pięknym i niosącym niezliczoną, wręcz nieskończoną ilość barw i emocji. Omawiam i wyjaśniam jego tajniki, które przez to mam nadzieję stają się bardziej zrozumiałe i komunikatywne. Kiedy zaczynaliśmy, słuchało nas w „Szpulce” (kawiarnia w Miejskim Centrum Kultury) kilkanaście osób. Później „Szpulka” zaczęła pękać w zwojach, widzów przybywało, aż przenieśliśmy się na dużą salę, gdzie jednak trochę tracimy poczucie bliskości z publicznością i charakter klubowej bezpośredniości. Jednakże po wielu latach idea przeobraziła się w regularną imprezę wpisaną w kulturalną tkankę miasta. Tu ukłon w kierunku wszystkich życzliwych osób z Miejskiego Centrum Kultury, bez których niewiele bym zrobił, a w szczególności Marka Maciejewskiego, kierownika sekcji muzycznej MCK. Wspólnie udało nam się zaprosić do współpracy także amerykańskie gwiazdy jazzu jak wybitny perkusista Jeff Ballard czy wielokrotny zdobywca nagrody Grammy trębacz John Daversa. Poziom naszego akademickiego środowiska jest już na tyle wysoki, że czujemy się przygotowani do współpracy z muzykami z jazzowej ekstraklasy. To nie jest przechwałka, tylko świadomość tego, co tu się dzieje. Mówię o tym z satysfakcją.

– Bydgoskie środowisko jazzowe to wyjątkowy fenomenem, czy wszędzie tak jest?

– W wielu miastach środowiska muzyczne są silne, a kiedy pojawia się uczelnia, akademia, to następuje efekt kuli śnieżnej. Ludzie potrzebują grać. W Bydgoszczy szczęśliwie jest kilka miejsc, które ciągle jeszcze mienią się klubami jazzowymi.

– Podoba mi się proces wychowywania publiczności.

– Kiedyś rolę tę spełniały media. Ja wychowałem się na radiowej „Trójce”. Kiedy Jana „Ptaszyna” – Wróblewskiego ograbiono z audycji „Trzy Kwadranse Jazzu” do dwóch dziesięciominutówek, to powiedział: „kiedyś media kształtowały gusta, a dziś im schlebiają”. Widzimy, co się dzieje w mediach, dlatego teraz ja trochę próbuję kształtować gusta widzów. Odczarowuję jazz. A ludzie później mówią: nigdy nie byłem na koncercie jazzowym, a jak to zobaczyłem – zobaczyłem, a nie usłyszałem – to bardzo mi się spodobało! Czasem udaje się otworzyć zamkniętą wrażliwość.

– A może kiedyś więcej osób słuchało jazzu?

– W PRL-u muzyka amerykańska, jazzowa była naszą potrzebą manifestacji wolności. Bywało, że ludzie snobowali się na jazz, choć go nie rozumieli. Po 1989 roku okazało się, że już nie trzeba tego poszukiwać, mamy inne potrzeby. Moim zdaniem następuje „fast foodyzacja” kultury w mediach. Ludzie nasyceni muzycznym fast foodem nie mają potrzeby kontemplacji wyższej kultury. Są najedzeni, a raczej zapchani. Muzyki często słucha się „przy okazji”. Zupełnie inaczej słucha się muzyki, kiedy się ma dla niej czas. Próbuję to zmienić także wśród swoich studentów i przekonać, aby mieli czas na słuchanie muzyki bez zajmowania się czymś innym. Współcześnie dzięki wszechobecnym mediom muzyka stała się łatwo dostępna. W tej łatwiźnie ciężko jest zanurkować głębiej. Brodzi się w płytkim bajorku tego co najczęściej pływa na wierzchu. Kiedy się lekko zanurzyć nawet największe gwiazdy są dostępne za darmo na kliknięcie kciuka, a nagle ktoś namawia mnie na lokalny koncert? Ale po co? Jak przekonać kogoś do przyjścia na bydgoski koncert jazzowy? I tutaj pojawia się misja. To my – doświadczeni muzycy, pedagodzy, ludzie kultury, musimy dbać o wschodzący muzyczny trawniczek, chronić go i pokazywać, bo inaczej nikt go nie zachce nawet zauważyć, a w ogólnym medialnym pędzie może zostać zwyczajnie rozdeptany i pozostanie tylko błoto.

– Czyli?

– Siła pieniądza powoduje, że dominuje masa, szaleje nijakość i plenią się żarłoczne muzyczne chwasty. Wschodzące siewki talentów, są zwyczajnie zagrożone, nie mają możliwości wyrosnąć i dojrzeć. Naszym obowiązkiem, lokalnym, regionalnym jest dbanie o nie dopóty, dopóki nie zyskają odpowiednich sił, żeby wejść na ten rynek. To swoista szkółka, którą trzeba z troską pielęgnować, pielić i doglądać.

– W dzisiejszych czasach wszyscy mówią: radź sobie sam. Koncertuj, nagrywaj, wydawaj, nawet w piwnicy czy w garażu.

– To błędne postrzeganie kultury. Czy tak powiemy własnemu kilkuletniemu dziecku: idź, radź sobie? Wyślemy go w świat nim posiądzie niezbędne umiejętności?! Nie, bo zwyczajnie zginie. Dlatego w moim mniemaniu Akademia Muzyczna, MCK i inne instytucje kultury są między innymi powołane do tego, aby chronić naszą delikatną rodzimą kulturę przed zalewem masowej papki drenującej umysły. Mówimy o górnolotnych ideach, ale bez tego wyższa kultura zwyczajnie zniknie. Bydgoska Akademia Jazzu koncertuje już jedenasty rok. Odbyło się w sumie czterdzieści pięć koncertów. Aktualnie to cykl koncertów, czyli Bydgoska Akademia Jazzu – raz w roku duży dwuczęściowy koncert z udziałem pedagogów, studentów i akademickiego big bandu Felix Jazz Orchestra oraz seria mniejszych wydarzeń, które nazwałem Klub Akademii Jazzu. Każdy koncert przyciąga komplety widzów.

Początki muzyki i latania

– Co było u ciebie pierwsze: granie czy latanie?

– Granie. Nauczyłem się latać na paralotni w 1999 roku, kiedy wspólnie z moim ówczesnym uczniem, dzisiaj przyjacielem i jednym z ważniejszych ludzi podkarpackiej kultury Januszem Demkowiczem organizowałem Bieszczadzkie Warsztaty Jazzowe. Na koncert przyszedł umorusany jegomość w bardzo ubłoconych spodniach, szczególnie na siedzeniu. Przyleciał na koncert paralotnią i zaproponował mi latanie, a lotnictwem interesowałem się od zawsze. Już jako szesnastolatek zdawałem do liceum lotniczego w Dęblinie, ale bez powodzenia. Było tysiąc sześciuset kandydatów na jedno miejsce! Cała Polska próbowała się dostać do jednej klasy licealnej. Później zaczęła się muzyka.

– Uporządkujmy, kiedy zaczęło się granie?

– Rodzice zajmowali się muzyką. Mama, Maria Nadolna, śpiewała w zespołach estradowych, między innymi w prowadzonej przez Bogdana Ciesielskiego orkiestrze radiowej Radia PiK. Występowali w przerwach między audycjami. To były czasy! Zmarły niedawno prawnik i pianista Witold Burker napisał niezwykle interesującą książkę „Improwizowane szkice jazzowe”, gdzie ze swadą opisał ówczesne bydgoskie środowisko rozrywkowo – jazzowe. Moi rodzice normalnie pracowali, a wieczorami muzykowali zarobkowo w różnych miejscach. Zazwyczaj w bydgoskich restauracjach. Ojciec grał na perkusji, a mama śpiewała.

– Na przykład w „Michale i Baście” na Błoniu?

– Tato grał w „Zawiszy”, a Mama śpiewała w „Michale”. Rodzice chcieli, żebym uczył się w szkole muzycznej, przyjęto mnie, ale po dwóch miesiącach uznali, że się nie nadaję (śmiech). Mój wujek, Stefan Gołata, był zawodowym muzykiem, grał na basie. Całe życie na kontraktach, ale z tego co pamiętam występował także w młodzieżowej big beatowej grupie „Troudom”. W tamtym czasie w Bydgoszczy grała też bardziej znana big beatowa grupa „Nietoperze” odnosząca sukcesy poza miastem. Na muzykę się obraziłem. Dopiero w szkole średniej, w technikum rolniczym w Karolewie, był wakat na stanowisku basisty.

– W technikum rolniczym? Cały czas powtarzałem, że jesteś człowiekiem renesansu, czyli umiejętności różnorakich.

– Jestem człowiekiem przypadku, a nie renesansu. Popołudniami w internacie w Karolewie niewiele można było robić – uprawiać sport lub muzykę. Robiłem jedno i drugie. Jestem samoukiem. Gitarę basową wybrałem, z uwagi na wakat w szkolnym zespole. Basówka akurat była wolna. Później, dzięki folklorystycznemu zespołowi „Karolacy”, pojawił się kontrabas. Również samodzielnie próbowałem się na nim uczyć grać. Moim „ojcem muzycznym” w tym czasie był basista Jędrek Kujawa. Bardzo dużo mi pomógł i większość rzeczy na początku nauczyłem się od niego. Zacząłem naprawdę solidnie ćwiczyć, aż pewnego dnia trafiłem na jam session w bydgoskim klubie studenckim „Beanus”. To było moje – człowieka znikąd – pierwsze wejście w środowisko jazzowe. Okazało się, że determinacją i uporem można coś osiągnąć.

– Był punkt zwrotny?

– Nasza wygrana na Jazz Juniors w 1990 roku. Z grupą „West” (Grzegorz Daroń, Krzysztof Herdzin na instrumentach klawiszowych, Tomasz Pacanowski na gitarze, Maciej Sobczyński na perkusji) zajęliśmy pierwsze miejsce, co prawda ex aequo. Na tym samym festiwalu zająłem także trzecie miejsce grając z Kwartetem z Ograniczoną Odpowiedzialnością w składzie Józek Eliasz, Piotrek Olszewski, Marek Marszałek. Zacząłem grać z poważnymi bydgoskimi jazzmanami. Jacek Pelc założył trio, do którego mnie zaprosił, gdzie graliśmy razem z Krzysiem Herdzinem. Mniej więcej w tym czasie zakończyła się jego współpraca z Jarkiem Śmietaną. Nazwał go City Jazz Trio. W tym składzie graliśmy ponad dekadę. Zacząłem grać w licznych zespołach pochodzących z Bydgoszczy. W trio z wibrafonistą Karolem Szymanowskim, w Asocjacji awangardowego trębacza Andrzeja Przybielskiego, w zespołach z gitarzystą Piotrem Olszewskim czy Big Bandzie Józefa Eliasza. Później kolejne grupy i muzyka stała się nie tylko moim hobby, ale i źródłem utrzymania.

Grzegorz Nadolny: – Jako kontrabasista jestem skazany na współpracę z perkusistą i czasowe (rytmiczne) oraz mentalne powiązanie z nim. To nie tylko wspólne granie, ale musimy się poczuć razem.

Fot. Maciej Wasilewski

– Graliście jazz? Studniówki? Dancingi?

– Graliśmy regularne koncerty. Bywałem zapraszany do zespołów największych gwiazd krajowego jazzu, a także przez zagranicznych wykonawców.  W tamtym czasie był popyt na jazz, który najczęściej graliśmy w klubach studenckich. Żyliśmy z tego. Graliśmy po piętnaście i więcej koncertów w miesiącu. W Polsce, w Europie, a nawet dalej. Bywalcy klubów byli głodni tej muzyki. Na każdym koncercie były komplety.

Latanie i granie

– Po wypadku nie zraziłeś się do latania?

– Na paralotni poniosła mnie fantazja. Byłem nieśmiertelny, wydawało mi się, że mam trzy życia, a właściwie chciałem się popisać. Gruchnąłem z dużej wysokości, ale skończyło się szczęśliwie.

– Dało do myślenia?

– Kilkumiesięczny pobyt w szpitalu daje do myślenia. Powietrze jest żywiołem, który nie toleruje takich postaw. Szacunek i pokora zdecydowanie wzrosły, bo przecież człowiek nie jest stworzony do tego, żeby latać.

– Dobre na tytuł naszej rozmowy.

– Kiedy ktoś mi mówi, że latanie jest bezpieczne, to dziś, jako instruktor szybowcowy i motoszybowcowy mówię: nie, latanie nie jest bezpieczne. Ale my instruktorzy robimy wszystko – na podstawie przepisów i procedur, żeby latanie mogło być bezpieczne. Często słyszę, że najbardziej niebezpieczna jest droga na lotnisko, a samo latanie jest bezpiecznie. No, nie.

– Młodzi chcą latać, czy w czasach naszej młodości chętnych było więcej?

– Wtedy latanie było za darmo, to i chętnych nie brakowało. Państwo dotowało latanie, ale sportowe latanie było przedsionkiem do lotnictwa wojskowego i kandydat musiał mieć zdrowie wymagane dla pilota myśliwca.

– Trzeba było przejść badania we Wrocławiu.

– Tam był i jest Główny Ośrodek Badań Lotniczych. Całe szczęście, bo tam są jeszcze przystępne ceny w porównaniu np. do Warszawy.

Teraz największy wpływ na siłę nośną skrzydeł mają pieniądze. Lotnictwo jest drogie, ponieważ obciążone jest kosztownymi procedurami, aby utrzymywać statki powietrzne w ciągłej zdolności do lotu, trzeba je bezustannie przeglądać i sprawdzać. To wymaga czasu i ludzi, co generuje niemałe koszty. Dziś latanie sportowe nie jest za darmo, to sport dla ludzi o bardziej zasobnych portfelach.

– Gdzie czujesz się lepiej? U góry w szybowcu czy grając na scenie?

– To są zupełnie inne światy! W szybowcu jestem z dala od dwóch największych zagrożeń: ziemi i ludzi. Piękno przestrzeni, umiejętność utrzymania się w powietrzu, także dalekich przelotów daje poziom satysfakcji, który porównałbym do wysokiej wygranej w totolotka. Najdalej przeleciałem szybowcem prawie 500 kilometrów – pokonałem 497 km…

-… czyli niewiele zabrakło ci do wyczynu trójkąta 500 km.

– Takie jest życie. Lot na wysokowyczynowym szybowcu trwał 4,5 godziny, a najdłuższy lot odbyłem na początku swojej szybowcowej przygody w szybowcu „Pirat”. Trwał prawie dziewięć godzin.

– Wyjątkowe koncerty?

– Wyjątkowość muzyki jazzowej polega na tym, że kiedy zespół zaczyna kumulować wspólną energię i dochodzi do czegoś takiego jak czytanie w myślach kolegi, następuje totalne zjednoczenie i na scenie zaczynają dziać się magiczne rzeczy. Poziom wrażliwości współpartnerów jest na absolutnie najwyższym poziomie. Jako kontrabasista jestem skazany na współpracę z perkusistą i czasowe (rytmiczne) oraz mentalne powiązanie z nim. To nie tylko wspólne granie, ale musimy się poczuć razem. Dlatego na długie lata tworzą się pary sekcyjne. Bezustanna interakcja, dopasowanie umiejętności do danej chwili, to największa magia i czar, zupełnie jak w zajmującej rozmowie. Na koncercie jazzowym wszyscy chcemy opowiedzieć jakąś historię. Czy to na podstawie standardu jazzowego, czy swobodnej improwizacji. Do tego potrzebna jest niezwykła erudycja i muzyczna elokwencja, żeby mieć o czym opowiadać i zainteresować słuchacza, by zechciał cię słuchać.

– Co ciebie, nas napędza?

– Chęć poszukiwania, która jest już nagrodą. W ludzkim odniesieniu życia jest to najpiękniejsze. Jeśli tylko chcemy, jesteśmy w stanie każdego dnia odkryć coś nowego. To napędza ludzi z pasją, chcących bezustannie okrywać nowe rzeczy. Wtedy nie zostaniesz „kanapowcem” z pilotem w ręce, który narzeka, tylko na przykład pójdziesz do okolicznego lasu zobaczyć, jak jest pięknie. Współczesność przyciąga nas do srebrnych ekranów, podsuwa gotowe rozwiązania, zwalnia z myślenia i polaryzuje.

– A muzyka raczej łączy.

– Otóż to. I pamiętajmy, że łagodzi obyczaje!

Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!

Udostępnij: Facebook Twitter