Kazimierza Jurkiewicza można spotkać między innymi w Bydgoskim Centrum Organizacji Pozarządowych i Wolontariatu. Wspomina swój wyjazd na igrzyska olimpijskie / Fot. B. Witkowski/UMB
– Widziałem na własne oczy ten słynny gest skierowany do fanów radzieckich. Potem Władek musiał się tłumaczyć z tego. Ale dla nas Polaków była to podniosła chwila, gdy Kozakiewicz i Ślusarski stanęli na podium – wspomina igrzyska olimpijskie w Moskwie ich uczestnik Kazimierz Jurkiewicz. Większość swojego życia poświęcił sportowi osób z niepełnosprawnościami.
– O! Dzień dobry panie Kazimierzu – wita się z daleka pracownik obsługi w Centrum Seniora „Dworcowa 3” z uśmiechniętym, idącym dziarskim krokiem, stałym bywalcem tego miejsca, Kazimierzem Jurkiewiczem. Jest tutaj znany z prowadzenia zajęć szachowych, zarówno dla seniorów, jak i młodzieży. Dzwoni jego telefon. Nie odmawia swojemu młodszemu podopiecznemu rozegrania partii, mimo że jest przerwa wakacyjna. – Lubię przychodzić tutaj, i rozmawiać ze swoimi rówieśnikami. Ale bardzo dobrze czuję się wśród młodych. Uczę się od nich, tyle ile mogę, i staram się też coś im przekazać, jeśli tyko chcą – mówi Kazimierz Jurkiewicz.
85-latek jest skarbnicą wiedzy o rehabilitacji medycznej w naszym mieście. Do Bydgoszczy przyjechał jako prekursor tej dziedziny, po studiach w Poznaniu, w 1965 roku. Był mocno zaangażowany w sport osób z niepełnosprawnościami. Walczył o ich prawa. Zawsze nieustępliwy, ceni sobie swoje przekonania, przez co nie miał łatwo w życiu, szczególnie w czasach PRL-u. Ale dzięki swojej krnąbrności był świadkiem wspaniałych chwil polskiego sportu w lipcu 1980 roku.
Igrzyska olimpijskie w Moskwie. Wszystko było na pokaz
– Podczas konkursu skoku o tyczce na trybunach niemiłosiernie gwizdy. Stadion Łużniki cały się trząsł. Później, jak widziałem w telewizji, to myślę, że były one wyciszone. Pamiętam ten słynny gest skierowany do fanów radzieckich. Potem Władek musiał się tłumaczyć z tego. Ale dla nas Polaków była to podniosła chwila, gdy Kozakiewicz i Ślusarski stanęli na podium – wraca pamięcią do wydarzeń sprzed 44 lat.
Do Moskwy wyjechał wraz z lokalnymi działaczami sportowymi, z wycieczką. Sam był wojewódzkim koordynatorem sportów inwalidzkich. Ale kulisy dostania zaproszenia na igrzyska były dość zawiłe, co później wyjaśnimy.
Przypomina też, co było po konkursie: – Znaleźliśmy się w strefie przy zawodnikach. Darłem się: „Kozak, chodź tutaj, do nas, do Polaków”. Ruskie nie chcieli pozwolić. Słyszałem tylko: „Niet, nie nada”. Szpaler milicjantów i „kagiebistów” na koniach oddzielał nas od sportowców. Kazali nam uciekać do metra.
– Tak samo wiele emocji przeżywałem następnego dnia, podczas biegu na 3000 metrów z przeszkodami, gdzie startował Bronisław Malinowski. Polak był wówczas najlepszym „przeszkodowcem”, prawdziwym twardzielem. Jeszcze na ostatnim okrążeniu myślałem, że nie da rady Filbertowi Bayi’emu z Botswany, ale ten finisz Bronka był niesamowity. Oj, i ta wrzawa wśród polskich kibiców, to takie niezapomniane uczucie.
Poza stadionem poznał rosyjską mentalność. Postanowił pochodzić trochę „własnymi ścieżkami” w pobliżu placu Czerwoneg. Oddzielił się od grupy w Galerii Tretiakowskiej. – W mieście roiło się od agentów. Czuć było, że jest tutaj wiele rzeczy na pokaz. Przed samymi igrzyskami w Moskwie wywieźli starców, a pozostała sama młodzież. W trakcie igrzysk organizowali nam wycieczki do różnych miejsc. Chciałem kupić sobie w Moskwie brylant. Miałem ze sobą zebrane ruble. Widziałem, gdzie iść i wszystko miałem przygotowane. Nawet w sklepach jubilerskich byli agenci. Wybierałem lokale, gdzie było więcej osób, żeby wmieszać się w tłum. W jednym z punktów zagaiłem do sprzedawcy. Powiedział mi, że muszę mieć złom na wymianę, tylko wtedy może mi sprzedać. No to ja mu zaproponowałem, że dam trochę więcej rubli i kupię od niego złoto jako „złom”. Poszedł na to, ale niestety nie miał akurat oszlifowanego diamentu. Kazał przyjść później. Odłączyłem się rano od grupy, a wróciłem pod wieczór. Wybuchła afera z tego powodu, ale jakoś mi się upiekło. Dla turystów i kibiców przygotowali taką specjalną wioskę z namiotów, gdzie spaliśmy – opowiada.
Poszedł na studia, by pomagać inwalidom
Urodził się w lipcu 1939 roku, w Drzycimiu. Podczas wojny opiekowali się nim babcia i wujek. – Miałem półtora miesiąca i Niemcy „przywitali mnie” nalotem samolotów myśliwskich. Podczas ostrzeliwania babcia ukryła mnie w becie, w polu z ziemniakami. Tak dobrze, że sama mnie zgubiła. Rodzina musiała mnie odszukiwać, jak było po wszystkim – opowiada.
Po wojnie zamieszkał z rodzicami w niedalekim Krakówku. Chodził do szkoły podstawowej w Dąbrówce i do klasy zbiorczej w Drzycimiu. Dzięki dobrym stopniom i wskazaniu przez kolegę zaczął uczyć się w obdarzonym dobrą renomą Liceum Pedagogicznym w Tucholi. Zdał tam maturę, otrzymał dobrą naukę zawodu nauczycielskiego, ale przede wszystkim był wychowywany w duchu patriotyzmu. – Uczyli nas profesorowie ze Lwowa. Bardzo ich ceniłem. Mimo, że w szkole kazali nam śpiewać piosenki na cześć Stalina, wiedziałem już, że polska inteligencja była zabijana przez „czerwonych” w Katyniu. Jak miałem 10 lat, siedziałem pod stołem i przysłuchiwałem się rozmowom dorosłych, którzy działali w Armii Krajowej. Powiedziałem kiedyś swojemu wychowawcy w liceum, profesorowi Łoposzko, co usłyszałem. Profesor wpadł w zakłopotanie, że doszły do niego takie informacje od młodego chłopaka. Powiedział mi, że jestem bardzo mądry, ale żebym uważał komu to mówię, ale gdybym chciał z nim o tym porozmawiać, dowiedzieć się więcej, to mam przychodzić po lekcjach, co z chęcią czyniłem. Przez to nie miałem najlepszych ocen u innych nauczycieli, bo bardzo chcieli mi „dowalić”. Przeczuwali, że jestem jakiś „inny”. Udało mi się wykręcić z dołączenia do Związku Młodzieży Polskiej, więc wielu osobom ze szkoły mogłem tym podpaść.
Po zdaniu matury w 1959 roku przez dwa miesiące pracował jako nauczyciel w szkole podstawowej w Grucznie. Ale szybko odezwało się po niego wojsko. Świadomy zbrodni popełnianych przez Sowietów, musiał odbyć służbę w wojsku ludowym w Trzebiatowie. – Nie miałem tam łatwo. Przeczuwali z jakiej „opcji” jestem i mnie chcieli ogłupić. Ale byłem cwany. Nie odmawianiem bezsensownych rozkazów, ale potrafiłem zrobić na złość dowódcom, lecz wszystko zgodnie z regulaminem. W końcu mieli mnie dość i wysłali do bydgoskiego garnizonu. Byłem odpowiedzialny za administrację, jako dowódca plutonu – mówi.
Gdy poszedł w kamasze, mógł wykazać się nienaganną sprawnością fizyczną. – Nie trenowałem w żadnym klubie, ale przez dorastanie na wsi i pomaganie rodzicom na gospodarstwie, byłem silny i szybki. Daleko skakałem i rzucałem granatem najlepiej w całej jednostce – opowiada pan Kazimierz. Wtedy już marzył, by pomagać sportowcom. A było to w czasie, gdy w Rzymie, w 1960 roku, odbyły się pierwsze nieoficjalne jeszcze igrzyska paraolimpijskie.
Gdy zakończył dwuletnią służbę, ambicja kazała mu iść na studia. W wojsku zbierał pieniądze z żołdu i prowadził zajęcia dla żołnierzy, którzy nie mieli ukończonych wszystkich klas szkoły podstawowej. Wybrał kierunek na Akademii Medycznej w Poznaniu – rehabilitację. Uczył się u znanych naukowców, m. in. u prof. Wiktora Degi, prof. Jana Fibaka, prof. Kazimiery Milanowskiej czy prof. Haliny Szwarc, żołnierki Armii Krajowej i inicjatorki idei uniwersytetu trzeciego wieku w Polsce. Dodatkowo na Akademii Wychowania-Fizycznego w Poznaniu zdobył uprawniania pedagogiczno-psychologiczne.
Oprócz samych studiów z zakresu fizjoterapii zdobywał też dodatkowe kwalifikacje, które pozwalały mu na pracę z osobami mającymi potrzeby specjalne. Uczył się m.in. tyflopedagogi, surdopedagogiki, oligofrenopedagogiki. Wykładowcy przywiązywali dużą wagę do pracy z osobami z niepełnosprawnościami. Nasz bohater wyjeżdżał na zgrupowania parasportowców i turnusy rehabilitacyjne. Interesował się losem takich ludzi, do tego stopnia, że brał nawet udział w pierwszych zjazdach Polskiego Towarzystwa Walki z Kalectwem w Warszawie. – Jako pierwszy z uczestników spotkania, domagałem się, aby o pracy z osobami z niepełnosprawnościami mówiono w telewizji, by wpłynęło to na polepszenie warunków rehabilitacji i aktywizacji dla tych osób.
Organizacja ta powstała w 1960 roku, była aktywna na arenie międzynarodowej, prezentując polskie, wówczas bardzo nowatorskie w skali światowej, poglądy na rehabilitację, m. in. na forum UNICEF i UNESCO.
Zaczął uczyć rehabilitacji w Bydgoszczy
Był najlepszym studentem na roku, przez to przyjechała do niego delegacja z bydgoskiego kuratorium. Zaproponowali mu stypendium, w zamian za podjęcie pracy w szkole, gdyż miał uprawnienia pedagogiczne.
– Miałem pracować w szkole handlowej przy ul. Gajowej. Była tam wtedy jedna z lepszych sal gimnastycznych w Bydgoszczy. Byłem wtedy świeżo po ślubie. Bieda aż piszczała ode mnie. Nie miałem co ubrać. Jednak chciałem pracować w fachu medycznym, do którego się przyuczałem przez lata. Do pracy w szkole poleciłem swojego kolegę, Stanisława Olczyka, później bardzo dobrego trenera lekkiej atletyki w Zawiszy. Przyznaje, że dzięki swojemu wykształceniu, miałem wiele ofert pracy w Bydgoszczy. Chcieli mnie zatrudnić w Polonii czy w różnych przychodniach.
Ostatecznie podjął pracę w służbie zdrowia, w przychodni dla sportowców przy ul. Sportowej. Zajmował się wadami postaw. Przychodziły do niego osoby m. in. ze skoliozą czy kifozą.
Później trafił do Wojewódzkiej Przychodni Reumatologiczno-Rehabilitacyjnej, która działała wówczas przy ul Gdańskiej. Tam wyłapywał ludzi z różnymi schorzeniami, którzy trafiali do sportu inwalidzkiego. Przeprowadzał zawody sportowe dla osób z różnymi niepełnosprawnościami.
Był dla nich nie tylko rehabilitantem, ale i trenerem oraz psychologiem. Do jego podopiecznych należały m. in. osoby po amputacjach kończyn. Jego podopieczni startowali w zawodach organizowanych przez Międzyspółdzielniane Ognisko Kultury Fizycznej i Sportu Inwalidów (teraz Polski Związek Sportu Niepełnosprawnych „Start”). Zdobywali na nich wiele sukcesów i medali. – Sprawiłem, że Bydgoszcz była jednym z najbardziej utytułowanych miast w Polsce w sportach dla niepełnosprawnych. Woziłem zawodników swoim maluchem na zajęcia, załatwiałem pracę w spółdzielniach inwalidzkich. Ale na zawody wojewódzkie czy międzynarodowe nie jeździłem z nimi, bo zabierali się działacze partyjni. Zawodnicy skarżyli mi się, że „towarzysze” w ogóle się nimi nie opiekowali, byli zagubieni. Nie mogłem zbyt dużo zrobić, bo nie miałem legitymacji partyjnej. Podczas jednych z zebrań spółdzielni inwalidzkiej usłyszałem, że „partyjniacy” wybierają się na igrzyska olimpijskie do Moskwy. To było kilka tygodni przed rozpoczęciem imprezy. Zacząłem ich punktować. Powiedziałem, że odchodzę. Przestraszyli się i też zaproponowali mi wyjazd.
W 1980 roku igrzyska paraolimpijskie odbyły w holenderskim Arnhem, kilka tygodni przed moskiewskimi igrzyskami. Reprezentacja Polski zajęła na nich, najlepsze w historii igrzysk paraolimpijskich, drugie miejsce w klasyfikacji medalowej z 177 krążkami. Spora w tym zasługa takich oddanych osób, jak pan Kazimierz.
Dzisiaj pogodny senior jest stałym bywalcem szachowych spotkań w miejskich instytucjach. Choć naukę na planszy szachowej rozpoczął dopiero na emeryturze, w latach 90-tych, to posiadał nawet, dość wysoką, drugą kategorię szachową. – Zapraszam wszystkich do Centrum Seniora „Dworcowa 3” oraz Bydgoskiego Centrum Organizacji Pozarządowych i Wolontariatu. To dobre miejsce dla nas starszych. Ale i znajdą coś dla siebie młodsi. Są tutaj organizowane wartościowe warsztaty międzypokoleniowe. Dla wysłuchania historii jakie ma do opowiedzenia pan Kazimierz, na pewno warto szukać go w tych miejscach. Na co dzień opiekuje się chorą żoną.
Zapisz się do newslettera Bydgoszcz Informuje!