Dr Maciej Świtoński / Fot. B.Witkowski/UMB
– Chirurgia jest moim fundamentem. Dzięki niej się rozwijam – mówi doktor Maciej Świtoński, lekarz chirurg, kompozytor, muzyk, autor telewizyjnych programów o zdrowiu. – Ale nie jestem żadnym muzykiem, tylko w pewnym sensie człowiekiem uzdolnionym muzycznie, bo jednak piszę piosenki, gdzieś tam gram, coś nagrywam.
Roman Laudański – W październiku w Filharmonii Pomorskiej odbył się interesujący koncert Roberta Janowskiego. Czy to wasz wspólny projekt?
Maciej Świtoński – W ten sposób celebrowaliśmy z Robertem wieloletnie koleżeństwo, naszą przyjaźń. Robert Janowski zrobił ukłon w moim kierunku, przygarnął moją twórczość, odsłonił ją dla publiczności, co dla autora jest miłym prezentem. Nagrał 7-8 moich piosenek na nowej płycie. Jej premiera odbyła się właśnie w sali Filharmonii Pomorskiej przy pełnej publiczności. Zawsze to radość dla ojca, jak jego dzieci biegają i wszyscy się cieszą, że są takie fajne. Mam na myśli oczywiście moje piosenki.
– Kto śpiewa pana piosenki? O pana przyjaźni z Krzysztofem Krawczykiem było najgłośniej. Po wypadku trafił do pana na dyżur…
– Krzysztof był bardzo znaną osobą, ikoną polskiej wokalistyki, powojennego piosenkarstwa. Moje piosenki śpiewali także Andrzej Rybiński, Wojtek Korda, Robert Janowski, nagrała je Ada Biedrzyńska.
– W osobie Adrianny Biedrzyńskiej pojawia się wątek bydgoski.
– Chodziliśmy razem do jednego liceum, do „szóstki” i graliśmy razem w zespole „Imo pectore”. Nauczycielem w tym ogólniaku był Walerian Krenz. Dla nas, wtedy szesnastolatków, człowiek siedem lat starszy był w zasadzie starcem, a jednak nie. Moje piosenki śpiewa także Jarek Weber, Krzysztof Kiliański, także Urszula, która na płycie „Cud nadziei” śpiewa moją piosenkę tytułową. Co będzie dalej? Czas pokaże, czy będzie dalej.
– Można służyć dwóm bogom: medycynie i muzyce? Parafrazuję honorowego obywatela Bydgoszczy, Tadeusza Nowakowskiego, bo jeden z jego literackich bohaterów twierdzi, że nie można służyć literaturze i dziennikarstwu.
– To żadna służba bogom. Gdyby nie to, że wykonuję ten zawód, a nie inny, z pewnością nawet nie otarłbym się o tych ludzi. Zawsze uzdolniony amator jest łatwiej postrzegany w branży niż bezwzględny profesjonalista. Profesjonalista jest zawsze zagrożeniem, a z amatora może i coś będzie?
– Skromność?
– Umówmy się szczerze – nie jestem żadnym muzykiem. Jestem – w pewnym sensie – uzdolnionym muzycznie, bo jednak piszę piosenki, gdzieś tam gram, coś nagrywam.
– Kiedy zaczął pan pisać piosenki?
– Od dziecka wymyślałem swoją muzykę. Najpierw wzorując się na Karlu Czernym, na przeróżnych sonatinach, których trzeba było się nauczyć. Najczęściej wymyślam piosenki. Kilka razy zdarzyło mi się je napisać, kiedy przenosiłem je na papier nutowy i tworzyłem partyturę.
– Chodził pan również do szkoły muzycznej?
– Do tak zwanego ogniska muzycznego, a później do średniej szkoły muzycznej, której zresztą nie skończyłem, bo nauka trwała tam sześć lat, a chodziłem do „szóstki”. Po liceum zdecydowałem się na medycynę w Gdańsku.
– Lubił pan grać?
– Uwielbiałem. Nie byłoby obecnego teraz, gdybym wcześniej nie miał immamentnej potrzeby muzykowania – grania, pokazywania się na estradzie. W ogólniaku zakładałem pierwsze zespoły. Katowaliśmy Santanę w szkolnej auli. Mieliśmy kolegę z Włoch, który przywiózł genialną gitarę, do której, w rzeczywistości PRL-u mogliśmy się tylko modlić. Roberto próbował grać na niej Santanę.
– Pan grał na klawiszach.
– Instrumenty pożyczaliśmy, bo przecież nie było nas na nie stać. Wymusiłem na śp. dyrektorze Gerardzie Kolossie, wtedy dyrektorze „szóstki” zakup perkusji, którą sam na plecach przytargałem dla nieżyjącego już Andrzeja Kamińskiego ze sklepu mieszczącego się przy ulicy Śniadeckich. Zespoły się składały i rozkładały…
– Granie sprawiało radość?
– Inaczej być nie mogło i nie może. Andrzej Mleczko narysował kiedyś taki żart: bycie poetą to piękna sprawa, tylko najgorsze jest to kur… wstawanie na szóstą. I rysunek przedstawiający całą halę piszących poetów. Wtedy poznałem środowisko muzyczne, moich równolatków: perkusistów Jacka Pelca i Piotra Biskupskiego, a także wibrafonistę Karola Szymanowskiego. Później pojawiali się młodsi i coraz młodsi muzycy. Chciałem grać i nie oglądałem się na innych. Potrzebuję muzyki.
– Wróćmy do medycyny. Ona też sprawia radość?
– Muzyka potrafi być dyscypliną trudną, męczącą i wymagającą, kiedy trzeba coś bardzo przygotować lub brakuje umiejętności na cokolwiek. Natomiast medycyna jest pięknym zawodem. Szczególnie pięknym, kiedy odnosi się jakikolwiek sukces. I nie mówię o przeszczepieniu głowy, ale kiedy uda się wykonać coś, co przynosi choremu poprawę zdrowia. Komuś pomogliśmy i radośnie celebrujemy czyjś wypis ze szpitala i powrót do domu. Tylko są momenty, a może nawet jest ich więcej, kiedy nie wszystko idzie tak, jak by się chciało. Czasem zdarzają się trudne relacje między rodzinami a lekarzami. Jestem w stanie zrozumieć frustrację rodzin, kiedy lekarz nie dba o chorego, jest osobą nierzetelną. Czasem jest też tak, że nawet jeśli wszyscy są rzetelni, to na szyi czują oddech kojota, który chce nas zagryźć. To wyniszcza. Jak grubą trzeba mieć skórę, żeby to wytrzymać?
– Ciężką specjalizację pan wybrał.
– Wybierałem ją 40 lat temu. Nie wyobrażałem sobie, żeby facet mógł być dermatologiem. Dziś wszystko jest na odwrót. Dziewczęta chcą być chirurgami, kierowcami tirów i pilotkami F-16, a chłopcy chcą być okulistami, dermatologami czy psychiatrami.
– Obawa przed odpowiedzialnością?
– Boją się odpowiedzialności, a dziś rzeczywiście wszystko jest niestabilne. Poza tym to pokolenie jest inaczej wychowane – w spokoju, cichości i dobrobycie. Od początku nie musi walczyć o swoje. Z pokolenia na pokolenie przechodzi doświadczenie, majątek gwarantujący stabilizację. Mają dostęp do wszystkiego. Na pewno jest to pokolenie, które ma łatwiej, ale równocześnie jest bardziej wiotkie. Kiedy tupnie się nogą, popłaczą się. Kiedy staje się przed wystawą Disneylandu, to dlaczego nie mieć tego wszystkiego, co prezentowane jest na wystawie?
– Zdarzały się panu ciężkie dyżury?
– Nawet nie musi to być operacja, podczas której przeszczepiamy wszystkie narządy i głowę (uśmiech). Wystarczą zwykłe przypadki, które ogół społeczeństwa uzna za lekkie. A przecież każde dotknięcie człowieka, pacjenta jest dużą odpowiedzialnością.
– Ciekaw jestem, czy ma pan jakieś świąteczne opowieści chirurgów?
– Andrzej Kosmala, menadżer Krzysztofa Krawczyka zaproponował mi kiedyś, żebym napisał piosenkę świąteczną dla Urszuli. Powiedział: słuchaj, to ma być piosenka na za rok. Święta są teraz, to już pisz, bo w marcu to już nie dasz rady tego napisać.
– Tyle trwa u pana proces twórczy?!
– Muzyka przychodzi szybko. Tekst wolniej – najczęściej w samochodzie lub na basenie w trakcie pływania. W tym przypadku chodziło o świąteczną atmosferę, emocje, przecież otoczenie wpływa na nasz stan emocjonalny i kreatywność. A poza tym na święta się najlepiej czeka. Przy takiej obsadzie kadrowej nie możemy nie pracować święta, a dni świątecznych w roku będzie z dziesięć. Można powiedzieć, że pracuję – więcej, mniej – w święta od czterdziestu lat.
– Jak na miasto patrzy bydgoszczanin taki jak pan?
– Powiem szczerze: brakuje mi czasu na obserwowanie zmian. Kursuję pomiędzy domem, szkołą syna, a szpitalem. Zakupy robię w tym samym sklepie. Nie bywam w mieście, a czasami z zaskoczeniem widzę, że wyrosło coś nowego. Bydgoszcz rozwija się pozytywnie. Ktoś powie, że w Nowym Jorku jest lepiej, ale Inowrocław nigdy nie będzie Bydgoszczą, Bydgoszcz – Warszawą, a Warszawa Nowym Jorkiem.
– Nie ciągnęła pana przeprowadzka do Warszawy. Wszak tam bliżej do artystycznego świata.
– Nie, nie, ja jestem lekarzem. Tzw. „artyzm” jest pochodną myślenia, reagowania na otoczenie, ale to nie jest fundament. Chirurgia jest moim fundamentem. Dzięki niej się rozwijam. Czasem przeklinam, ale jestem dumny z wykonywanej pracy. To lepsze niż granie z rozpaczy wesel, bo i tak się zdarza. Zawód muzyka jest bardzo trudny i frustrujący. Ja wolę bardzo zorganizowane życie z konkretnymi zadaniami. Wakacje najlepiej smakują po pracy, a nie potrafiłbym się odnaleźć na ciągłych „wakacjach”. To nie dla mnie. Kiedyś pojechaliśmy gdzieś dalej na koncert. Na następy dzień wziąłem dzień urlopu, na powrót i chwilę odpoczynku. Jechałem rano, wszyscy w pracy, a tylko ja bumelant. Popadłbym absolutnie w ciężką depresję, gdybym miał takie „artystyczne” życie.
Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!