Niewyobrażalnie zniszczone domy i miasta – tak teraz wygląda Ukraina. Na zdjęciu: Justyna Gotowicz podczas ostatniego konwoju do Bachmutu / Fot. archiwum prywatne J. Gotowicz
–Kiedyś przywiozłam prochy żołnierza, który zginął w Mariupolu. Jego matka była już w Polsce i nie chciała go pochować w Ukrainie. Prochy tego chłopaka jechały w moim bordowym plecaku – opowiada Justyna Gotowicz z inicjatywy społecznej „Bydgoszcz pomaga Ukrainie”.
Niedawno, po raz czternasty, busy z „Bydgoszcz pomaga Ukrainie” przejechały z pomocą trasę do Bachmutu. 3820 kilometrów na wojnę i z powrotem. Od początku wojny społecznicy z „Bydgoszcz pomaga Ukrainie” przejechali w konwojach z pomocą około 90 tys. km. – Oczywiście, że prowadzę, to ważne przy takich odległościach – podkreśla Justyna Gotowicz, wolontariuszka z „Bydgoszcz pomaga Ukrainie”. – Musimy przejechać także przez trudny teren. Kiedy nie jedziesz głównymi drogami, bywa ciężko. Do tego świadomość, że wjeżdżasz na tereny regularnie bombardowane. Artyleria wali na froncie, ale bomby i rakiety spadają w całym kraju.
A ryzyko? – pytamy
– Zdajemy sobie sprawę z ryzyka. Przed naszą rozmową pojawiła się informacja o śmierci polskiego wolontariusza. Jego samochód został ostrzelany dzień czy dwa wcześniej, nim myśmy byli w Kramatorsku. Dużo osób myślało, że to był nasz samochód. Ludzie mnie pytają, co ja o tym myślę? A co mam myśleć? Przytulam jego rodzinę z całych sił. Ktokolwiek jedzie w rejony głębokiej Ukrainy ma świadomość tego, co tam się dzieje i ma świadomość, że to może być wyprawa w jedną stronę. Ja jadę, bo widzę, jak bardzo potrzebna jest pomoc, której niewiele tam dociera! Jak ważne jest to, że siadam obok żołnierza, mimo że słychać odgłos spadających pocisków. Zapraszają nas na kawę. To co? Nie wypijesz?! Zabierają nas do eleganckiej kawiarni w centrum miasta. Wyobraź sobie absurdalność sytuacji. Oni w odświeżonych mundurach, wypachnieni, ja po przejechaniu dwóch tysięcy kilometrów. Uśmiechnięci, bo mają wychodne od frontu. Przepuszczają mnie w drzwiach, bo – jak mówią z uśmiechem „Tu jest cywilizacja”. Na wojnie.
Stop wszelkiej przemocy
Justyna Gotowicz jest osobą przeciwstawiającą się każdej formie przemocy. Na ścianach mieszkania plakaty „Strajku kobiet”, protestów w obronie LGBT, demonstracji. Także hasło „Stop przemocy”.
– Wojna jest najmocniejszą formą przemocy – opowiada Justyna. – Dotyka nie tylko walczących żołnierzy, ale dzieci, kobiety i osoby starsze. Zawsze staram się pojawiać tam, gdzie dzieje się krzywda i stawać obok słabszych. Sama doświadczyłam przemocy. Wiem, jak leży się na betonowej posadzce, katowana przez jedenaście godzin. Ale jest także przemoc psychiczna, wiem też, czym ona jest. Gdyby za mną nie stanęła armia ludzi, to być może nie rozmawialibyśmy dzisiaj.
Piękne chwile w życiu
Z zawodu jest projektantką wnętrz. Zwiedziła pół świata podróżując z plecakiem lub bez. Na przykład? 15 tysięcy kilometrów bezdrożami Kazachstanu. – Robiłam w życiu dużo pięknych rzeczy, wspinam się w górach, podpisałam wiele pięknych kontraktów, ale żadna z tych rzeczy nie dała mi takiej satysfakcji, jak widok oczu matki, którą wraz małymi dziećmi przewieźliśmy w bezpieczne miejsce. Albo kiedy docieramy z agregatami do ludzi żyjących w ciemności, od wielu dni nie mających prądu. To bardzo mocne historie. Nic nie sprawiło mi większej satysfakcji niż dostarczona im pomoc. – Od wybuchu wojny moje życie zmieniło się całkowicie – zapewnia.
Po wybuchu wojny, rok temu, Joanna Czerska – Thomas, Kosma Kołodziej i Jakub Hartung – Wójciak zaprosili ludzi do sali byłego kina „Pomorzanina”. Powstała oddolna inicjatywa „Bydgoszcz pomaga Ukrainie”.
– Nim tam trafiłam, pomagałam już Ukraińcom, którzy w Bydgoszczy szukali pomocy – opowiada Justyna. – Nagrałam prośbę o pomoc, wstawiłam do sieci. Mnóstwo osób przywoziło dary do Chaty Myśliwskiej. Dary zablokowały knajpę.
Jestem zawodowym żebrakiem
W „Pomorzaninie” zaapelowała o nowe miejsce na dary, bo knajpa musi działać. I wtedy usłyszała głos Joanny Czerskiej–Thomas: „Mamy – damy!” Tak pomocowo narodziły się Młyny Rothera. Dary trafiły do trzech dużych sal.
Spod Młynów Rothera nocą wyruszały pierwsze tiry z pomocą. – Przyszło chyba pięciuset wolontariuszy do załadowania darów, bardzo pomagał Irek Nitkiewicz – opowiada Justyna. – Ciemności, to telefon do strażaków, czy mogą nas podświetlić? Przyjechali, rozstawili lampy i ruszyło ładowanie tirów. To był jeden z magicznych momentów w moim życiu – uśmiecha się Justyna. – Dziś, z perspektywy czasu powiem, że działaliśmy chaotycznie, ale nikt nas wtedy nie nauczył wojny. Nie wiedzieliśmy, które dary na front, które dla cywili, co potrzebne i w jakich ilościach.
Justyna przyznaje, że dziś, po tym jak współuczestniczyła w czternastu transportach, nabrała doświadczenia. – Wszyscy go nabraliśmy. Mamy sieć kontaktów. Zbudowaliśmy świetny zespół. Raz odwiozłam na Ukrainę starszą panią, która – pomimo tego, że tu żyła w bardzo dobrych warunkach – chciała wrócić i umrzeć w Ukrainie. Po roku trwania wojny dowieźliśmy pomoc Dziesiątej Brygadzie Szturmowej w Bachmucie. Dotarliśmy do polskich służb medycznych, którym szefuje Damian Duda, skromny chłopak, od dziewięciu lat w ramach wolontariatu pomaga na froncie. Zaczynał jeszcze w Donbasie, przeniósł się pod Mikołajów, wrócił do Bachmutu.
Na chwilę spotkali się w Warszawie. Justyna dostała listę potrzebnych na froncie rzeczy: opatrunki do wykorzystana na polu walki włącznie z wypełniaczami ran, stazy taktyczne. Agregaty prądotwórcze, siatka maskująca. To właśnie zawieźli.
– Jestem zawodowym żebrakiem, chodzę i kwestuję – opowiada Justyna. Prosi przez media społecznościowe, dzwoni do konkretnych firm. Trzy dni przed wyjazdem dostali dla ukraińskiego szpitala sprzęt wartości 130 tys. zł – ortezy, stabilizatory kręgosłupów, wózki inwalidzkie. Bezcenne rzeczy, bo na froncie chłopaki tracą kończyny. Ostatni transport podzielili na trzy części: dla polskich ratowników medycznych, dla 10. Brygady Szturmowej oraz dla szpitala w Kramatorsku.
Justyna: – Pomimo coraz częstszych opinii negatywnych na temat pomagania mamy jeszcze bardzo dużą przestrzeń do pomocy. Przy każdej okazji dziękuję ofiarodawcom, bo bez nich nie odbyłby się żaden transport. My jesteśmy łącznikami. Nie jesteśmy bohaterami, prawdziwi bohaterowie walczą tam na froncie. Bohaterów spotykam tam na miejscu. Dla mnie to zaszczy, że mogę choć na chwilę usiąść z tymi chłopakami, przekazać im to, co dla nich przywieźliśmy.
– Dbam o chłopaków, naszych kierowców, żebyśmy mieli normalne warunki do spania i jedzenia – opowiada Justyna. – Dbam o wyposażenie samochodów, żebyśmy mieli dobry sprzęt, gdyby coś miało się stać. Pytam, czy na noclegu będzie ciepło, czy będzie dostęp do internetu, żebyśmy mieli kontakt z rodzinami. Jakub jest psychologiem, Jacek – medykiem. Chris – weteranem, Paweł to twardziel, a ja skończyłam studium interwencji kryzysowej, ale nie możemy udawać, że nas ta wojna nie dotyka. Bardzo ważny są relacje między nami, żebyśmy się lubili i szanowali. Mam ogromne szczęście do pracy z fajnymi chłopakami. Bywa, że czasem się kłócimy, bo to pięć osobowości w trudnych warunkach.
Obrazy wojny w Bachmucie
– Przyjechaliśmy w rejon Bachmutu, spełniliśmy procedury bezpieczeństwa, czekała logistyka do rozładowania, a nieoczekiwanie żołnierze zaprosili nas na „wycieczkę krajoznawczą”. Jak ktoś chce cię ugościć, pokazuje ci najważniejsze dla siebie miejsca. Stałam przed zbombardowanym domem. Spomiędzy ruin wystawał uczniowski zeszyt z odrobionym zadaniem domowym. Obok kawałek dziecięcego łóżeczka. Połowa roweru, a druga część, jak nożem uciął, przepadła. Ktoś przyszedł, odstawił i bach! Strzępki ludzkiego życia zaklęte w przedmiotach. To dla mnie mocne obrazy. Pokażcie te zdjęcia, żeby ludzie wiedzieli, po co tam jeździmy. Z czym się mierzymy. I komu ta pomoc jest dedykowana. Tam zostały dzieci, kobiety, starsi ludzie. Im dalej w głąb Ukrainy, tym więcej wiosek, w których zostali bardzo starzy ludzie. Nie chcą opuścić swojego kawałka ziemi. Żyją w zimnych, ciemnych domach bez wody. Widziałam, jak wygląda miejsce po budynku, który rakieta sczyściła do zera. Stajesz w tym miejscu i wiesz, że to był czyjś dom. Ktoś tu mieszkał, rodził się, umierał. Jadł, śmiał się i płakał. I teraz nie ma niczego. Może ktoś rano wstał, z kimś się pokłócił lub pogłaskał po głowie. Sekundy i nie ma nic. Byłam we wsi, w której w bardzo skromnym domku para staruszków siedziała przy ogarku świecy. Chciałam do łazienki, a pan przeprosił, że nie mają wody. Strasznie jedzie się przez takie wioski i miasta–zombie, ale ja wracam do domu. Wejdę pod gorący prysznic. Schowam się pod kołdrę, przytulę córkę. Nie muszę się zastanawiać, czy ona żyje. A poznałam ludzi, którzy od miesięcy szukają swoich bliskich. Od miesięcy! Spotkałam kobietę, która dwukrotnie straciła kontakt ze swoim synem. Dwa razy szukała swojego dziecka! To są mocne historie. Oni w bardzo krótkim czasie musieli decydować, co zapakują w worek na śmieci. Dokumenty, leki. Wojna to nie są tylko napisy na pasku w telewizji. To konkretni ludzie. Przywieźliśmy dwumiesięczną dziewczynkę, ewakuowaliśmy cudowną dziewczynkę z zespołem Downa. W swoim plecaku kiedyś przywiozłam matce prochy żołnierza z batalionu „AZOW”, który zginął w Mariupolu. Matka nie chciała go pochować w Ukrainie, bo wyjechała do Polski. I prochy tego chłopaka jechały w moim bordowym plecaku…
Logistyka na czas wojny
Jeden transport trwa pięć–sześć dni. Po drodze dbają, by jak najdłużej przebywać poza zasięgiem rosyjskiej artylerii. Przed wyjazdem trzeba zgrać wyjazd: urlopy dla pięciu kierowców. Pogodzić zobowiązania, bo przecież są rodziny, obowiązki. Muszą przygotować dokumentację wolontariacką i papiery na punkty kontrolne. Wszystko połączyć z terminem wypożyczenia busów.
– Czasem żartuję, że ta część przygotowań jest bardziej wyczerpująca niż transport – uśmiecha się Justyna. – Przejazd to wykonanie zadania. Horror, koszmar, piekło rozgrywa się bliżej niż wielu z nas jeździ na wakacje! W Ukrainie nie ma wyznaczonych korytarzy humanitarnych, ale są na granicy, co pomaga sprawniej ją przekraczać.
– Kiedyś byliśmy w trasie, a tu godzina policyjna, odcięta sieć, GPS-y siadły, a my nie wiemy, gdzie jesteśmy – przypomina Justyna. – Cali w nerwach pukaliśmy do ludzi po nocy, żeby pokazali nam drogę. Nikomu nie życzę takich sytuacji. Wtedy po prostu się bałam. Pamiętam też mój pierwszy alarm. Hotel w Wozniesieńsku, wyją syreny, a ja leżę jak sparaliżowana. Pomyślałam o córce. Po twarzy spłynęła mi jedna łza. Później nauczyłam się reagować w takich sytuacjach.
Jak długo będą pomagać
Ile jeszcze transportów przed nimi?
– Ile będzie trzeba – odpowiada stanowczo Justyna. – Jeśli będziemy mieli z czym i za co jechać, to będziemy jeździć ile trzeba. A trzeba. Czasem ludzie się dziwią, pytają, dlaczego tam jeździmy. Są obrazy, które trzeba zobaczyć na własne oczy, żeby zrozumieć. Nie wszyscy muszą. Część pomaga w inny sposób, w innym zakątku świata. Niektórzy nie chcą pomagać, też to rozumiem. Tylko jest mi przykro, kiedy ktoś patrzy na nas podejrzliwie lub zarzuca nam parcie na szkło. Naprawdę? W XXI roku w mediach społecznościowych nie trzeba jechać pod Bachmut, żeby zyskać popularność. Media są nam potrzebne. Dzięki nim docieramy do osób i instytucji chcących pomóc Ukraińcom.
Chcesz wiedzieć więcej. Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!
Justyna: – Kiedy jestem w Ukrainie przytulam nie tylko dzieci, mamy, ale także żołnierzy. Tych wielkich facetów, którzy na chwilę odrywają się od walki. A to zupełnie inny kaliber przytulenia niż wspierający „misiak”. Patrzysz w oczy żołnierzowi i obiecujesz, że to czy tamto przywieziesz następnym razem. Pamiętam, jak pewien chłopak odpowiedział Jakubowi: „Nie wiem, czy następnym razem to miejsce jeszcze będzie. Nie wiem, czy następnym razem my będziemy”. W takich sytuacjach rodzą się zupełnie inne więzi i relacje. Czujesz, że to, co robimy, ma sens. Zdajesz sobie sprawę, że być może widzisz tego człowieka ostatni raz. Dlatego trzeba jechać.
Konwoje organizowane przez „Bydgoszcz pomaga Ukrainie” wzięła swoje skrzydła Fundacja Diversity, która umożliwia przekazywanie na ich rzecz darowizn. Wolontariusze „Bydgoszcz pomaga Ukrainie” ciągle proszą o pomoc . Można to zrobić – TUTAJ.