Aneta Szydłowska o czarownicach opowiada m.in. nad Wisłą w Starym Fordonie/fot. B. Witkowski/UMB
– Może wtedy 300 lat temu ludzie inaczej się ubierali, może inaczej się wysławiali ale człowiek się nie zmienia. Ma teraz co prawda inne narzędzia, ale postępowanie i jego skutki są takie same – mówi Aneta Szydłowska, historyczka-amatorka, która po latach oddaje sprawiedliwość kobietom skazanym za czary.
Aneta Szydłowska w Starym Fordonie zamieszkała 13 lat temu i tu znalazła swoje miejsce na ziemi. Od 2018 roku prowadzi profil Fordońskie Czarownice. – Nie jestem w tym sama, pomaga mi mąż, córka ale i wiele osób, które popierają moje działania. To niezrzeszona grupa wolontariuszy. Nie ma listy czy spisu nazwisk. Nie jestem historykiem, lecz pracownicą biurową, a z zawodu krawcową i projektantką krajobrazu. Być może to może pomaga mi szyć i projektować stroje do historycznych rekonstrukcji procesów czarownic – mówi Aneta Szydłowska.
– Od dziecka interesowała mnie historia. Po drugie interesują mnie te nasze pierwotne zaszłości, które zostały do dzisiaj, m.in. wiara w różne demony. Niedaleko mojego domu w Starym Fordonie jest obecnie mini tężnia. Tam dawniej był kozi rynek. Miejsce, gdzie ludzie się spotykali, handlowali, wymieniali się informacjami. Myślę, że właśnie samo miejsce w którym mieszkam, wymusiło zainteresowanie się historią. O księgach czarownic usłyszałam od znajomego, który prowadził gazetkę parafialną. W jednym z tekstów pewna pani opowiadała o księgach. Wskazała, że w bydgoskim archiwum są akta procesów o czary. To mnie bardzo zaciekawiło. Zaczęłam szukać. Zrobiłam dla siebie kopie (zdjęcia) i powoli tłumaczę procesy na współczesny język polski. To nie jest łatwa praca. Tu nie ma interpunkcji, nie istnieje współczesna ortografia. Wstęp księgi jest po łacinie.
Co to za księgi? Z jakiej epoki historycznej?
– Są dwie księgi. Pierwsza z nich jest większa i opisuje procesy z lat 1675-1711. Nie zawiera jedynie procesów czarownic, jednak mówi się o niej „akta czarownic”. Ta księga przeszła bardzo długą drogę i cieszę się, że się w ogóle zachowała. Była przechowywana w zwykłej teczce. Znalazłam ją w Archiwum Państwowym w Bydgoszczy, są jeszcze zbiory w Poznaniu. To tzw. Hexenkartothek, czyli zbiór dokumentów i grafik opisujących procesy o czary, które naziści w czasie wojny zebrali z krajów Europy i świata. Teraz dokumenty są właśnie w Archiwum Państwowym w Poznaniu. Naziści szukali potomków osób oskarżonych o czary. Rudolf Hess interesował się mistycyzmem, różnymi mocami. O zbiorze pisała badaczka Bożena Ronowska, miałam przyjemność od niej osobiście wiele ciekawych rzeczy usłyszeć. Ja dostałam tę księgę do ręki, co mnie bardzo zdziwiło. To było w 2017 roku. Druga księga jest nieco młodsza”, opisuje lata 1717-1774.
Zastanawia mnie, dlaczego aż tyle „czarownic” zginęło w XVII-wiecznym Fordonie? Czasy ekspansji świata i obu Ameryk nie pasują do opisywanych w księgach ludowych zabobonów. Zdaje się to domeną wieków średnich?
– Cieszę się, że zwracasz na to uwagę. Większość ludzi kojarzy procesy czarownic z ciemnymi wiekami. A to wcale nie było tak. Nastąpił splot wielu różnych okoliczności. Wiemy, że w Polsce procesy o czary nastąpiły później niż na zachodzie Europy. Apogeum nastąpiło w XVII wieku. Jednym z najważniejszych powodów było polskie wydanie książki „Młot na czarownice”, która została wydana pierwotnie w XV w. Mówiła o tym, jak rozpoznać czarownicę, w jaki sposób się przed nią uchronić, jak ją złapać, czy jak bronić się przed jej czarami. Można ją zresztą przeczytać, mamy uwspółcześnione polskie tłumaczenie. Jedną z moich ulubionych historii w niej zawartych jet ta mówiąca o czarownicy, która nie widząc i nie dotykając ofiary (mężczyzny) potrafiła odjąć jej członek. Książka doczekała się ogromnej ilości wznowień i tłumaczeń. W Polsce na początku XVII w. przetłumaczył ją i wydał pan Ząbkowic. To był 1614 rok.
Już sam tytuł tego „poradnika” sugeruje, kogo oskarżano o czary… W większości ginęły kobiety?
– Wtedy ofiarami były głównie kobiety. Zdarzali się oczywiście mężczyźni jednak w całej Europie to około 10 proc. Prawda jest taka, że jak się dzieją złe rzeczy, dotykają najsłabszych, tych, którzy nie mogą się bronić – biedne kobiety z najniższej warstwy społecznej. Co ciekawe, Fordon w tamtym czasie miał chyba największą liczbę czarownic. W porównywalnym okresie w pobliskich i podobnej wielkości miastach na linii Wisły żadne nie zbliżyło się swoim wynikiem do naszego fordońskiego, jeśli chodzi o procesy czarownic. Dlaczego? Fordon był miastem trzech kultur. Tygiel kulturowy i wyznaniowy jest też niestety mocnym zarzewiem pod tego typu konflikty.
Właśnie, więc jakiej narodowości były kobiety skazane w procesach?
– Nie mamy tego określonego, ale z przedwojennego podsumowania procesów można wyczytać, że oskarżonymi byli też mężczyźni. Było ich dwóch lub czterech, byli pochodzenia żydowskiego i cygańskiego. Byli przedstawicielami najniższej warstwy społecznej, nie tolerowanej przez pozostałe religie i narody. Wtedy z zachodu, m.in. z Hiszpanii, przyszły do nas mocne prądy antysemickie. Powodem dla dużej ilości procesów o czary w tamtym okresie dziejów może był też tzw. „mała epoka lodowcowa”. Problem z plonami powodował głód, śmierć i choroby. Do tego wojna 30-letnia i rozpad kościoła na nowe odłamy. A co do kobiet, to na każdą z nich mogło paść oskarżenie.
Każdy mógł być oskarżony. A czy każdy mógł oskarżać?
– Okazuje się, że każdy, niezależnie czy to szlachcic, kupiec czy zwykła pomywaczka, mógł w XVII-wiecznym Fordonie oskarżyć wybraną osobę o czary. W tamtym czasie każda inna sprawa wymagała dowodów na to, że zbrodnia została dokonana. Ta zasada nie obowiązywała oczywiście w procesach czarownic. Wystarczyło pomówienie, donos lub powołanie. Nikt nie nakrył oskarżonych kobiet na odprawianiu szatańskich rytuałów. Każda jednak przyznawała się do winy z „drobną” pomocą mistrza tortur. Były dwie drogi, którymi można było trafić przed sąd jako oskarżona/oskarżony. Pierwszym był donos. Drugi polegał na tym, że wcześniej oskarżona osoba powołała w swoich zeznaniach kolejną „czarownicę”. Takie wsypywanie nie ratowało jednak życia, a zabierało kolejne. Musimy pamiętać o tym, że czarownice w przeważającej większości stawały przed sądem miejskim, świeckim. Na terenach Rzeczpospolitej nie działała inkwizycja.
Historie jakich kobiet udało Ci się już odczytać z ksiąg?
– Jednym z pierwszych procesów opisanych w księdze ławniczej jest proces Zofii kucharki (kobieta pracowała w kuchni, ludzi, którzy nie posiadali nazwiska, często nazywano od nazwy wykonywanego zawodu). Została oskarżona o to, że spowodowała chorobę dziecka swoich pracodawców – szlachciców. Jej panem był podczaszy kujawski Ludwik Zakrzewski. Proces Zofii opisany jest po polsku. Skryba miał staranny charakter pisma, kolor zachował też tusz. Mimo tego trudno rozczytać niektóre słowa.
Spróbuję… „Będąc zapozwana i posądzona na skargę Michała Bibińskiego sługę jego mości Ludwika Zakrzewskiego podczaszego, który się uskarżał na tę Zofię wdowę kucharkę, która złością czarami zadziałała……”
– Kobieta nie przyznała się na początku, jednak możliwości mistrza egzekutora szybko wpłynęły na zmianę jej zeznań. Zofia przyznała się do latania na sabaty na Łysą Górę, obcowanie z diabłem i inne rytuały. Sabaty w Fordonie wiązano z pobliskimi górkami.
Wiemy, jakie metody miał mistrz egzekutor?
– To jest dosłownie jedno słowo ale to bardzo prosta a zarazem skuteczna tortura, która nie wymaga żadnych sprzętów. Czarownica miała być „od mistrza ciągniąna”. I nie chodzi tu o jakieś rozrywanie końmi. Wystarczyła przeciągnięta, zwisająca lina. Kobietę przewiązywano za złożone do tyłu ręce i stopniowo podciągano do góry. Tania i prosta rzecz do zastosowania w każdym miejscu. Żadnych krzeseł z kolcami, żadnych hiszpańskich butów. Wystarczyła lina. Ja przy tej torturze też bym się przyznała. Ból musiał być potworny.
Jak wykonywali wyrok? To był przysłowiowy stos?
– W jednym z opisanych procesów można wyczytać mniej więcej takie słowa: „Sąd dopatrzywszy się prawa skazuje oskarżoną kobietę na to, aby na stos drew złożona była i ogniem świętej sprawiedliwości przez mistrza egzegutora spalona była”. To wyrok z XVII w, około 1638 roku. Dla osób o wyższej randze społecznej właściwym sposobem egzekucji było ścięcie mieczem. Spalenie na stosie czy powieszenie było przeznaczone dla niższych warstw społecznych. Tak zginęła jedna z najsłynniejszych w cudzysłowie czarownic, Sydonia von Borck. To była szlachcianka oskarżona o czary przez własną rodzinę, która przez wiele lat broniła się przed sądem. Po przestudiowaniu dokumentów z jej procesu możemy dojść do pewnych wniosków. Oskarżenie o czary miało na celu jej likwidację i przejęcie majątku. Po wielu latach to się niestety udało.
Taka egzekucja pewnie była publicznym widowiskiem, gdzieś w centrum rynku
– Można przyjąć ewentualnie rynek lub jego pobliże, żeby wyrok pokazać publicznie. On miał być nauczką i ostrzeżeniem dla innych członków społeczności aby nie próbowali popełniać takich grzechów.
Co z rodzinami tych skazanych czarownic? Je też dosięgała kara?
-Teoretycznie rodziny nie cierpiały, jednak pozostawał na nich stygmat czarownic. Nie dotarłam do kulis fordońskich procesów, wiem jednak, że w niektórych częściach Polski to rodziny płaciły za proces. Znalazłam też przypadki, w których skazywano młode dziewczyny, tylko dlatego, że wcześniej na stosie zginęła ich matka.
Należał im się pochówek?
-Te ciała nie były traktowane z szacunkiem. Czy chodzi o szafot, czy szubienicę, czy spalenie na stosie. Zwykle kawałek od miejsca straceń był dół, do którego wrzucano wszystkie pozostałości po skazańcach. Czy taki dół był w ogóle zabezpieczony, czy też nocą rozkopywały je i żywiły się psy… Trudno powiedzieć. Przy tak ogromnym grzechu niemożliwy był pogrzeb na poświęconej ziemi. Jednak wierzono, że ogień oczyszczał ich dusze. Na chwilę obecną nikt nie trafił w Fordonie na pochówek czarownic. Były tu prowadzone w czasie rewitalizacji badania archeologiczne. Są tam m.in. pochówki wampiryczne.
Czy jakakolwiek czarownica uniknęła śmierci?
-W księdze są opisane 72 procesy. 53 osoby skazano. Część została wygnana, m.in. Marianna, która mimo trzech różnych tortur nie przyznała się do winy. Wciąż pracuję nad rozszyfrowaniem kolejnych kart z ksiąg. Kiedy już uda mi się je rozczytać i przetłumaczyć, puszczę te historie dalej w świat. Myślę, że do końca tego roku kilka pierwszych procesów ujrzy już światło dzienne.
Chcesz, aby te historie dotarły do wielu osób. To oczywiście bardzo ciekawy kawałek naszej historii ale to chyba nie jedyny cel? Mi się te procesy kojarzą z rzeczywistością, w której żyjemy. Też wiele niezależnych i myślących kobiet jest oskarżanych o różne herezje…
-Zależy mi na tym, żeby historię czarownic wyciągnąć na wierzch i pokazać ją chociażby tutejszej społeczności. Ludzie zadają pytania, co się stało, że 300 lat temu ktoś robił takie rzeczy w ich mieście? Dla nas wszystkich to powinna być nauka. To, co się działo w tamtych trudnych i ciekawych czasach, możemy trochę porównać do współczesności. Co chcę osiągnąć, pokazując te historie? Może wtedy ludzie inaczej się ubierali, może inaczej się wysławiali, ale człowiek się nie zmienia. Ma teraz co prawda inne narzędzia, ale postępowanie i jego skutki są takie same. Procesy odbywały się oczywiście w czasach, kiedy w sądach rządzili mężczyźni, ale nie tylko oni rzucali oskarżenia. Kobieta kobiecie potrafiła zgotować ten los. Dla siebie nawzajem powinnyśmy być dużo lepsze. Przez złe emocje potrafimy zrobić sobie dużo większą krzywdę niż mężczyźni.
Więcej historycznych ciekawostek znajdziecie na profilu Fordońskie Czarownice.
Zapisz się do naszego newslettera!