Agata Jędraszczak w swoim królestwie / Fot. B.Witkowski / UMB
– A co, gdyby każdy turysta z Bydgoszczy wyjeżdżał ze słoikiem zakwasu na żurek kujawski? Chodzi o symbol. Nawet gdyby go nigdy nie wykorzystał… ale miejmy nadzieję, że jednak wykorzysta. I ugotuje najlepszy żurek świata! A może lepszy byłby garniec miodu? Bo przecież chodzi tu o stworzenie dobrego, smacznego skojarzenia z Bydgoszczą. A historię do tego to już sobie jakąś dopowiemy – mówi bydgoszczanka Agata Jędraszczak, autorka bloga „Kuchnia Agaty”.
Agata Jędraszczak od lutego 2009 roku prowadzi blog kulinarny „Kuchnia Agaty”. Wydała książkę kucharską „Dieta Agaty”. Prowadzi programy w stacji kuchnia+ (Dieta Agaty, ImprezuJemy), gotuje gościnnie w studio DDTVN, współprowadzaca trzech serii programów „Wieprza Pieprzem” (TVP). – Tworzę przepisy, fotografie, filmy na zlecenia innych firm. Krótko mówiąc, całe moje życie kręci się wokół kuchni! – pisze o sobie w blogu.
Roman Laudański: – W gotowaniu ważny jest smak i zapach potraw. Jaki smak i zapach ma Bydgoszcz?
Agata Jędraszczak: – Tradycjonalistom miasto pewnie zapachnie żurem kujawskim. Od dawna uważam, że byłoby dobrze, gdyby Bydgoszcz pachniała czymś konkretnym, co kojarzyłoby się z naszym miastem.
Tak jak miasto po sąsiedzku smakuje piernikami?
– Lata temu odwiedziłam niemieckie miasteczko słynące z wyrobu musztardy w najróżniejszych smakach. Pomimo tego, że mieliśmy tylko małe plecaki i bagaże podręczne, kupowaliśmy duże gliniane słoje musztardy i targaliśmy te ciężary ze sobą – bo… każdy turysta robił to samo! Fajnie byłoby rozpropagować coś takiego u nas, żebyśmy nie musieli pytać: Czym pachnie Bydgoszcz?
Kiedyś część miasta pachniała herbatnikami „Jutrzenki”, a kiedy tramwaj przejeżdżał ulicą Toruńską, to wszyscy zaciągali się zapachem chleba pieczonego w nieistniejącej już piekarni.
– Słodki zapach! Mam piękne wspomnienia z „Jutrzenką”. Podczas wycieczki w dzieciństwie do fabryki dostałam worek pokruszonych herbatników i czułam się wtedy, jakbym wygrała życie! Papierowa tutka pełna herbatnikowych okruchów była spełnieniem marzeń!
Jest też część miasta pachnąca paluszkami rybnymi, morszczukiem. To okolice „Frosty” i firmy Abramczyk.
Jak w nadmorskim porcie! Od lat promowane są smaki regionalne. Nie doczekaliśmy się typowej potrawy bydgoskiej?
– A panu coś się kojarzy?
Słabo.
– Mnie również. To chyba kwestia marketingu. Należałoby coś wypromować. Coś jednoznacznie skojarzyć z Bydgoszczą, z bydgoskimi korzeniami, z dopisaną do tego dobrą historią. To powinno wystarczyć w dzisiejszych czasach. Informacja musi dotrzeć do ludzi.
Czyli jeśli dotrze do ludzi, że w Bydgoszczy jest Agata ucząca gotowania, to warsztaty będą się kręciły?
– Mam nadzieję (śmiech). Warsztaty założyłam w 2014 roku i działają do dziś!
– Skąd taki pomysł?!
– Wszystkim powtarzam, że z łakomstwa. Bardzo lubię jeść! Z łakomstwa i nadmiaru wolnego czasu zaczęłam prowadzić bloga kulinarnego. Po kilku latach pisania uznałam, że brakuje mi kontaktu z żywym człowiekiem. Zatęskniłam, żeby coś naprawdę zapachniało, a nie tylko było okazją do „polizania” ekranu. Chciałam widzieć i spróbować tego, co ugotowałam. Wiedziałam, że własna restauracji czy kawiarnia, to za duża inwestycja, a po drugie – gigantyczne uwiązanie. Wolałam świątki-piątki mieć dla siebie. Dlatego pomyślałam o warsztatach kulinarnych. Kiedyś odwiedziłam takie warsztaty w stolicy i zobaczyłam, „czym to się je”. Wtedy wyobraziłam swoje miejsce, do którego będą przychodzili ludzie i wspólnie spędzimy czas przy stole. I to się ziściło.
Czy aby nie powstała moda na wspólne spędzanie czasu przy najróżniejszych aktywnościach?
– Oczywiście. Kiedyś panowała, a może jeszcze panuje, moda na taniec. Wszędzie otwierano szkoły tańca. Jeśli chodzi o jedzenie, to również był duży skok zainteresowania. Dobre jedzenie na szczęście nie może się… przejeść! Ludzie zawsze będą go pragnęli ! Dużą grupą uczestników moich warsztatów są osoby obdarowane zaproszeniami na zajęcia. W czasach, kiedy mamy dostęp do wszystkiego, kiedy nie trzeba już na nic polować, ludzie zaczęli doceniać nienamacalne formy prezentów. To, że ktoś komuś oferuje możliwość przyjścia na warsztaty stało się popularnym upominkiem. Zamiast kolejnego wazonika… ofiarujemy coś znacznie cenniejszego- wspólne doświadczenie.
Ma pani wykształcenie gastronomiczne?
– A skąd. Jestem absolwentką „jedynki”, skończyłam prawo. Marzyłam, żeby zostać notariuszem, przez kilka lat pracowałam w biurze, aż w 2009 roku założyłam bloga kulinarnego.
Sięgnę głębiej, skąd w pani to gotowanie?
– Naprawdę z łakomstwa. Bardzo lubię dobrze jeść. A okazało się, że najprostszą drogą do smacznego jedzenia jest dobre gotowanie.
Poszukajmy zatem inspiracji w genach.
– A to ciekawe, rodzina mojego dziadka pochodzi z Podhala. Moja prababcia gotowała tam dla Francuzów, właścicieli rafinerii. Może w genach przez trzy pokolenia inspiracja przeszła? Babcia miała jeszcze przepisy pochodzące z tych dawnych czasów. Robiła m.in. flan, crème caramel, czyli pudding karmelowy. To bardzo delikatna legumina z karmelem. Coś pysznego. Babcia od strony mamy miała wileńskie korzenie i również pysznie gotowała. Na bogato zaprawiając wiele potraw tłustą śmietanką.
Każda zupa zabielana…
– Mieszkali na Mazurach, czyli liny i sandacze w śmietanie często gościły na stole. Miłe czasy.
Mazury kojarzą mi się smakowo z krainą babki ziemniaczanej…
-… oraz kartaczy. A u mnie, jak w wielu rodzinach w domu, na co dzień gotowała moja mama, ale i tata miał kilka popisowych dań. W Wigilię robił karpia po żydowsku z rodzynkami i skórką cytrynową. Robił także „krumpli”, węgierski gulasz z dużą ilością papryki i ziemniaków. Trzecim, zapamiętanym daniem był kurczak z ananasem, czyli mocno azjatyzowane danie. Wtedy wydawało mi się niezjadliwe, a dzisiaj za kuchnię azjatycką dałabym się pokroić. Dziękuję tacie za te azjatyckie inspiracje. (śmiech).
W PRL-owskich czasach powszechnego niedoboru królowało coś, co chyba możemy określić mianem kuchni polskiej. Dużo zup, produkty mączne, rzadko schabowy, częściej mielone czy bigos.
– U mnie w domu jadło się inaczej, lżej. Nie oszukujmy się, w latach 90. sklepy nie zapełniły się od razu nowymi produktami, kuchnia po transformacji nie zmieniła się od razu. Oczywiście nie ominęła nas moda zamienienia schabowych na kotlety z piersi kurczaka, bo na pewnym etapie wszyscy je smażyli. Plus, nie robiło się w moim domu sałatki jarzynowej…
Niemożliwe. Jak można spędzić np. święta bez sałatki jarzynowej?!
– Ja też nie robię jej na święta. To specjalność mojej teściowej. Sama zrobiłam ją może trzy razy w życiu. Dzięki temu się na nią czeka i ma ona smak. Jest wyczekiwanym daniem, które może być królową stołu.
Skoro jest w nas tradycja kuchni polskiej, to do czego dziś doszliśmy?
– Tylko zapytam: Czym jest tradycja kuchni polskiej? To, że schabowego i bigos nazywamy tradycją kuchni polskiej to duże uproszczenie. Przecież przez setki lat byliśmy w większości niezwykle biedni. Zjedzenie pajdy czegoś, co dziś nie byłoby nawet nazwane chlebem, a raczej żytnim gniotem z gotowanym burakiem, to była kuchnia polska. Żur jedzony przez 200 dni w roku. Zupa z pokrzywy. Chyba nie chcielibyśmy wrócić do tradycji kuchni polskiej, bo to kuchnia naprawdę uboga.
Przecież większość z nas pochodzi z chłopów.
– Na dworach czy w rodzinach szlacheckich jadało się zupę rakową, ale przecież nie na wsi… A co osiągnęliśmy w kuchni? Dziś chcemy mieć produkty dobrej jakości. Wielu z nas dałoby wiele za dobrego schabowego z kością, który byłby jak austriacki sznycel wielkości talerza, usmażony na klarowanym maśle, a wcześniej moczony w mleku z cebulą. Coś pysznego. Wszystkich nas ciągnie do smaków uznawanych za tradycyjne, tych kojarzących się z domem i babciną kuchnią, tylko teraz oczekujemy, żeby były jakościowe i świeże.
Jakościowe kosztuje dużo więcej.
– Dobre jedzenie musi kosztować, ale możemy też gotować sprytnie, sięgając np. po sezonowe produkty. A jak ja uczyłam się gotować? To przyszło z mlekiem matki. Oglądałam programy, czytałam książki i testowałam. Od wczesnej podstawówki otwierałam książkę kucharską i coś robiłam. Czysta radość.

Pamięta pani swoje pierwsze danie?
– Pamiętam to, co mi się nie udało. Tarta tatin, z czerwoną cebulą. Było napisane, żeby posłodzić cebulę, no to posłodziłam. Wyszła tak słodka, że aż niezjadliwa. Kiedyś piekłam ziemniaki Hasselback. Obtoczyłam je, zgodnie z przepisem w grubej soli i upiekłam. Też były niezjadliwe, słone niesamowicie! Jak się nie sparzysz, to się nie nauczysz. Zresztą cała jestem poparzona (śmiech) mam na rękach ślady od piekarnika i innych garnków.
Czego chcą się uczyć ludzie przychodzący do pani na warsztaty?
– Część mówi o kuchni polskiej, o której pan wspominał. Pytają, jak zrobić dobrego tatara bez dodatku „maggi”. Chcą uzyskać wyjątkowy smak dzięki ciekawym składnikom. Inni ciągle chcą poznawać coś nowego, np. sushi. Każdy chce robić sushi! Kiedy ludzie widzą, ile muszą za nie zapłacić w restauracji, a ile kosztują składniki, to okazuje się, że lepiej nauczyć się na warsztatach, a później zrobić to samemu w domu. Czysta ekonomia gastronomii!
W ciągu jednego spotkania można się czegoś nauczyć?
– Oczywiście. Jak się czegoś nie wie, to najłatwiej… kogoś zapytać, podejrzeć go w działaniu. Oczywiście jest internet. Jest YouTube i miliard filmików na każdy temat, ale gotowanie z drugim człowiekiem daje naprawdę dużo. Dotknięcie, powąchanie, sprawdzenie struktury, konsystencji… Bezpośredni kontakt daje tysiąc razy więcej niż obejrzenie czegoś w internecie. Dysponuję w warsztatach również dużą liczbą dodatków i przypraw. Wszystko jest dla kursantów. To jest jak wejście do biblioteki, daje możliwość wypróbowania różnych możliwości.
Skoro zaczęliśmy latać po świecie, to pojawiają się mody na potrawy orientalne?
– Oczywiście! Chcemy poznawać nowe smaki, ale i odtwarzać w domowym zaciszu te, które pozostały w pamięci po egzotycznych wyprawach. Warsztaty to okazja do rozmowy, próbowania. Przy kuchennym stole zwykle spotyka się dwanaścioro nieznajomych osób i proszę mi wierzyć, to zawsze są wspaniali ludzie. Przez dziesięć lat na palcach jednej ręki mogę policzyć osoby niechętne lub zamknięte w sobie. Jeśli ktoś się decyduje wyjść z domu, stanąć razem przy garach, to musi być otwartym, fajnym człowiekiem. Tak jest zawsze. Rozmawiamy o potrawach, wakacjach, co jedliśmy, a co będziemy jeść. Stół, kuchnia łączą. Kobiety biorące udział w warsztatach powtarzają, że często traktują nasze gotowanie to jak rwanie pierza przez prababki. Czas na niespieszny relaks. To tańsze od psychoterapii, z walorem terapeutycznym i gastronomicznym w pakiecie!
Przez lata prowadzenia bloga i warsztatów obserwuje pani rozstawanie się Polaków z mięsem?
– Kiedy siadam z kalendarzem przygotowując menu na warsztaty, bardzo często okazuje się, że pojawią się i potrawy bez mięsa. I to wychodzi zupełnie naturalnie. Patrzę na warzywa sezonowe, z których można zrobić cuda. Wtedy mięso staje się w zasadzie niepotrzebne. Nasz współczesny talerz nie wygląda już tak, że zawsze musi znaleźć się na nim znany trójpodział: mięso, ziemniaki i surówka. A co, jeśli zabraknie mięsa? Zostanie puste miejsce i brak pomysłu na jego wypełnienie? Nie! Fajnymi technikami gotowania, smakami jesteśmy w stanie ograć to tak, że i „mięsożerca” będzie zadowolony. A jeśli nie będzie, to… doda sobie boczku. Ja jestem otwarta na wszystkie smaki!
Przez lata rośnie liczba wegetarian?
– Wydaje mi się, że tak, choć warsztaty nie są wegetariańskie. Ostatnio gotowaliśmy dania kuchni hiszpańskiej, gdzie kiełbasę chorizo i inne mięsa zużywaliśmy kilogramami. Każdy więc na moich warsztatach znajdzie coś dla siebie!
Kto wybiera tematykę warsztatów?
– Są dwa rodzaje spotkań. Pierwsze – ogłaszam konkretny temat i ludzie się zapisują. Na przykład kuchnia hiszpańska. Będzie paella, potrawka z papryki, kurczaka, będzie też coś z soczewicy. A druga grupa, to przypadek, kiedy przychodzi do mnie firma, rodzina, przyjaciele. Tu mamy grupę np. dziesięciu osób i możemy sobie pogotować. Wtedy wspólnie wymyślamy, co chcemy robić, bo to ma być czas i dania specjalnie dla nich. Ja daję propozycję, oni decydują o wyborze. Np. wiosną robimy coś ze szparagów. Kochają ser? Nie ma problemu – na przystawkę będzie serowy suflet. Spotkania kulinarne są szyte na miarę.
Czy w codziennym, zabieganym życiu mamy czas na gotowanie?
– No błagam, proszę popatrzeć na licznik czasu spędzanego przed telefonem. Skoro mamy 3-4 godziny, żeby przesiedzieć z telefonem, to 2 godziny na warsztaty, co jakiś czas, też znajdziemy!
Nie pytałem o warsztaty, raczej o domowe gotowanie.
– Podam przykład, na warsztatach azjatyckich robiliśmy niedawno danie składające się z gryczanego makaronu soba, do tego pasta miso z soi. Wiem, że brzmi to nieco egzotycznie, ale to tylko taki przykład. Ugotowanie makaronu zajmuje w tym wypadku trzy minuty. Miesza się go z pastą miso i z masłem. Pyszne danie, które można jeść codziennie. Trzy minuty! Nawet nie zdążysz wziąć do ręki telefonu, żeby zamówić coś do domu. Nie oszukujmy się, kuchnia codzienna musi być kuchnią szybką. Mi naprawdę nie chce się codziennie obierać ziemniaków, robić mielonych, siekać kapusty, a dla drugiego dziecka, które nie je kapusty, szykować marchewkę z groszkiem. Oczywiście można to robić, jeżeli ktoś ma chęć i jest dobrze zorganizowany, ale na co dzień można łatwiej i szybciej przygotować dobre, pełnowartościowe, sezonowe dania. Warto sobie znaleźć potrawy, których przygotowanie sprawia przyjemność, a nie zajmuje przy tym połowy dnia.
Czy to nie jest tendencja – powszechna na Zachodzie – kupowania gotowych dań w sklepach? Nie tylko pizzy, ale drugich dań gotowych do odgrzania. Nie umiemy gotować, nie chce nam się gotować?
– Trudno mi to oceniać, bo ja tak nie jem. Czasem kupię mrożone pierogi. Pizzę mrożoną także, ale to nie jest moja codzienna dieta. Czy mogłabym tak jeść codziennie? Pewnie miałabym wyrzuty sumienia. Mam je już dziś, że mój całodzienny jadłospis nie jest tak dobry, jak mógłby być. Bo jem batony czy wpadam do cukierni po ciacho, a nie powinnam tego robić. Z drugiej strony robię to co mogę, na miarę moich możliwości. Jem to, na co mam ochotę i się nie ograniczam. Codziennie „gotowce”? Pewnie bym odradzała, ale bądźmy dla siebie wyrozumiali, wszystko z umiarem, to chyba klucz do sukcesu.
Jak już dotknęliśmy tematu ograniczania jedzenia, dziś większość z nas ma potrzebę życia na diecie. To potrzeba, moda?
– Potrzeba jest. Dwa dni temu rozmawiałam z jedną z pań, która słusznie zauważyła, że gdyby lekarze wiedzieli, jak skutecznie i trwale ludzi odchudzić, to wszyscy byliby szczupli i szczęśliwi. Organizuję też spotkania dla ludzi z różnymi chorobami i ograniczeniami żywieniowymi. To są różne sytuacje, bywa, że i dramatyczne, w którym jedzenie staje się wyzwaniem. Skomponowanie menu, które nie zaszkodzi, staje się codzienną konieczności. Tym bardziej doceniam moje życie, w którym mogę jeść to, co chcę. Niesamowity luksus. Masę osób jest na diecie bezglutenowej, nie z wyboru, a z konieczności. W niedzielę mam spotkanie z rodzicami dzieci z padaczką, które stosują ketogenną dietę, która ich dzieciom pozwala lepiej żyć. To są bardzo trudne sytuacje, ale pokazują, że jedzenie dobrze dobrane jedzenie może nam pomóc.
Mam na półce książkę „Lecz się jedzeniem”.
– To nie są puste słowa. Lecz się jedzeniem to jedno, ale trzeba też pamiętać, jak sobie możesz bardzo zaszkodzić słabym jedzeniem. O tym powinna być druga część tej książki.
Jedną książkę ma już pani na swoim koncie.
– Ukazała się kilkanaście lat temu, więc to już trochę antyk z antykwariatu. Rynek wydawniczy jest trudny. Dziś ukazuje się mnóstwo publikacji na tematy kulinarne. W ciągu tych lat wydawałam jednak e-booki, to alternatywa, można je ściągnąć z moje strony kuchniaagaty.pl, do czego oczywiście serdecznie zachęcam! Przy okazji dodam, że to już niedługo może być wyjątek – człowiek, który sam tworzy przepisy. W erze AI takie autorskie działania są już coraz rzadsze. A przecież „wirtualne”, sztuczne przepisy wygenerowane przez maszynę nie mają duszy, nikt ich nie posmakował, nich nie przetestował… .
Także w telewizji jest dużo programów o gotowaniu. Szczególnie dziwią mnie te z udziałem dzieci.
– Organizuję zajęcia dla dzieci i co ciekawe, zawsze jest na nich więcej chłopców niż dziewczynek. Dzieci bardzo chętnie gotują, choć w domu często nie są dopuszczane do kuchni. Wiadomo, gotowanie z dzieckiem nie tylko trwa pięć razy dłużej, ale jeszcze sprzątanie zajmie godzinę (śmiech). Warto jednak podjąć ten wysiłek! Niestety, dzieci spędzające czas chętniej przed ekranem niż na jakiś wymagających aktywności zabawach generalnie słabo sobie radzą przy pracach manualnych, takich jak samodzielne obranie czy pokrojenie jabłka. Oczywiście jest także niemała grupa tych świetnie gotujących! Kiedyś rozmawiałam z kilkuletnim chłopcem, który mi powiedział, że najlepsza do farbowania bułek na czarno byłaby czeremcha, a miał z 4 lata! Są dzieci, które mówią do mnie o czeremsze i to jest wspaniałe!
Piękne, jakbym czytał wiersz Leśmiana.
– Tak! Ten mały człowieczek przekonywał mnie, że najlepiej byłoby zafarbować bułki czeremchą. Miałam też na warsztatach chłopca, który smażąc placuszki, nakładał ciasto tak, by stworzyć z nich cały alfabet. Dzieci mają bardzo dużo chęci i świetnie się z nimi gotuje. Czasem brakuje im umiejętności, ale właśnie po to są warsztaty – by się podszkolić!
Skoro na warsztatach u pani jest więcej chłopaków, to kiedy przechodzi im chęć gotowania i zdają się na swoje partnerki?
– Jednak podział ról jest w Polsce nadal bardzo tradycyjny, chociaż może to się zmienia? Gotowanie to pasja niezależna od płci. Chociaż może tylko na początku jest pasja, a później wchodzimy w codzienną rutynę? Proszę mi wierzyć, że spotykam się z paniami już bardzo zmęczonymi gotowaniem. U mnie, na warsztatach – mówią – jest inaczej. Bez presji codziennych, rodzinnych posiłków. Jest luz. Mieszamy w garnkach, rozmawiamy, jemy. A codzienność? Tu nadal kuchnia jest kobietą, w znakomitej większości przypadków. Panowie, czas na Was! Równy podział domowych obowiązków powinien być czymś najnormalniejszym w świecie (o czym nawet w wywiadach głupio wspominać).
Czy mamy w Bydgoszcz problem z gastronomią? Hala targowa miała być bydgoską wersją warszawskiej Hali Koszyki, tymczasem…
– Część lokali szybko się zwija, to prawda, ale mamy również restauracje, w których trudno znaleźć wolny stolik. Może to pokazuje, że dobra kuchnia broni się sama? Nie chcę wspominać „Kuchennych rewolucji”, ale ile osób marzy o własnej restauracji. Po prostu marzy… nie mając pojęcia o realiach ich prowadzenia. Każdy widzi siebie w roli gospodarza, który nie pracuje, tylko chodzi między stolikami, zagaduje i zaprasza gości. Ale nie oszukujmy się, prowadzenie gastronomii to harówa. Wiele restauracji pada przez zderzenie się z rzeczywistością. Nie muszą wcale mieć złej kuchni. Nagle okazuje się, że liczba kelnerów musi być na zakładkę, bo jak się jeden rozchoruje, to co wtedy? Że dostawcy muszą być sprawdzeni, a pracownicy regularnie i dobrze opłacani…
A hala targowa to coś niewiarygodnego. To się nie mogło nie udać. Pamiętam, jak siedemnaście lat temu byłam w takiej hali w Lizbonie. Wspólne stoły z restauracjami serwującymi małe dania były dla mnie objawieniem. Przecież nasza Hala to miejsce stworzone do biesiadowania! Może było za drogo, za głośno… Trzymam jednak kciuki, że Hala się odrodzi, z nową siłą i pysznymi smakami – zasługuje na to i ciągle ma potencjał, by stać się prawdziwą gastrowizytówką Bydgoszczy.
Jest pani bydgoszczanką?
– Z urodzenia… i jestem coraz bardziej zachwycona Bydgoszczą! Rozumiem, że kiedyś bywała „Brzydgoszczą”, ale teraz jest niebywałą pięknością. Dwa tygodnie temu wybrałam się z rodziną do Muzeum Mydła i Brudu, a późnej przeszliśmy się przez starówkę do barki Lemara i dalej przez centrum. Czułam się jak turystka w pięknym mieście. Było mnóstwo grup turystycznych z przewodnikami, słońce. Byłam autentycznie zachwycona. Weekendowy, powolny spacer w słońcu był przepiękny. Jeśli czegoś mi brakuje, to drzew i cienia na Starym Rynku. W sezonie letnim starówka przypomina rozgrzaną patelnię. To problem w wielu miejscach. Na placach zabaw nad piaskownicami powinny być rozpięte kurtyny, żeby dzieci mogły bawić się w cieniu. Jeżeli chcemy, żeby ludzie przez cały rok korzystali z miasta, to miasto musi być przychylne mieszkańcom.
To jak będzie z tym smakiem i zapachem Bydgoszczy?
– Wymyślmy coś. A co, gdyby każdy turysta z Bydgoszczy wyjeżdżał ze słoikiem zakwasu na żurek kujawski? Chodzi o symbol. Nawet gdyby go nigdy nie wykorzystał… ale miejmy nadzieję, że jednak wykorzysta. I ugotuje najlepszy żurek świata! A może lepszy byłby garniec miodu? Bo przecież chodzi tu o stworzenie dobrego, smacznego skojarzenia z Bydgoszczą. A historię do tego to już sobie jakąś dopowiemy (śmiech).
Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!