Wszystko zależy od tego, gdzie koncertujesz, co śpiewasz i w jakim klimacie

Adrianna Rychwalska / Fot. Roman Laudański /

Gwiazdy są wyjątkowe, a ja nie mam predyspozycji do bycia gwiazdą występującą na dużej scenie, czyli „a jak się okaże, że to był tylko sen?” – rozmowa z Adrianną Rychwalską, bydgoską wokalistką, uczestniczką 12 edycji programu „The Voice of Poland”

Roman Laudański: – Jakie emocje towarzyszą ci podczas występu na scenie?

Adrianna Rychwalska: – Występ to ogromna radość. Nawiązuję kontakt z widownią, obserwuję reakcję. Zastanawiam się, jak mnie odbierają? Często czuję też energię przepływającą między nami. Wszystko zależy również od tego, gdzie koncertujesz, co śpiewasz i w jakim klimacie? Czy ludzie z widowni przyszli posłuchać muzyki, czy są przypadkowymi przechodniami zajętymi akurat rozmową.

– Największa publiczność, przed którą występowałaś?

– Wielotysięczna podczas telewizyjnego „The Voice od Poland”! 12 edycja programu. Zaśpiewałam totalnie nie tak, jak miałam. Zeszłam ze sceny i powiedziałam bliskim, że mogłam to zaśpiewać tysiąc razy lepiej. Ale byłam tak pozamykana w sobie, pościskana tremą, że podczas występu walczyłam ze sobą. W tym programie jurorzy słuchają występu plecami do sceny. Kiedy pierwszy juror bardzo szybko odwrócił się – mogłam skończyć śpiewać, ale jakoś dobrnęłam do końca. W sumie byłam załamana tym, co publiczność później obejrzy, bo program nagrywany jest z wyprzedzeniem.

– Kto cię pchnął do tego programu?

– Od zaocznych studiów muzycznych w gdańskiej Akademii Muzycznej, bo do Bydgoszczy się nie dostałam, walczę z tremą. Joanna Knitter, moja nauczycielka śpiewu miała jedno miejsce w Gdańsku i wybrała mnie. Dużo pracowałyśmy nad improwizacją, nad emisją głosu. Zawsze byłam strachliwa, bałam się, co ludzie o mnie pomyślą? Jeśli publiczność się nie uśmiechała, to ja od razu panikowałam i zastanawiałam się, dlaczego? Co sobie myślą? Pewnie im się nie podoba moje śpiewanie. A może – wprost przeciwnie – są do ciebie nastawieni pozytywnie, a ty się niepotrzebnie przejmujesz? Pewnie każdy ma większy lub mniejszy stres sceniczny, ja miałam ogromny. Przełomowy był dla mnie drugi rok studiów i pierwszy egzamin zdawany razem ze studentami dziennymi. Myślałam, że wszyscy są zdolniejsi ode mnie. Nie wiem, czy kiedykolwiek czułeś się tak, jakbyś stał za sobą i kopał cię w siedzenie powtarzając: weź się ogarnij!

– Ogarnęłaś się?

– Nauczycielka śpiewu powiedziała mi po egzaminie: zaśpiewałaś czysto, ale miałaś taki wyraz twarzy, jakbyś nienawidziła śpiewać. Tak mnie wtedy zeżarł stres. Na koniec studiów ta sama nauczycielka powiedziała mi, że najbardziej boi się, że już niczego więcej nie zrobię, nie osiągnę.

– Talent zmarnowany?

– Myślę, że w siedemdziesięciu procentach sukces to jednak przypadek, kontakty, czas, odpowiednie towarzystwo. Wydaje mi się, że nauczycielka śpiewu bała się, że to ja odpuszczę. Skończyłam studia i okazało się, że gdybym przeniosła się do Gdańska, to byłoby mi łatwiej. Tylko jeśli nikogo nie znasz, to jest ciężko.

– Skąd w tobie to śpiewanie?

– Wyssane z mlekiem matki, serio. Mama z wykształcenia jest krawcową, później w „Eltrze” sprawdzała jakość w radiach. Opowiadała mi, że kiedy była ze mną w ciąży, to włączona muzyka powodowała, że zaczynałam się wiercić, ale to było przyjemne doznanie. Mama była rozśpiewana, ja również śpiewam swoim dzieciom. Z tatą zwykle śpiewaliśmy kolędy. Ulubioną piosenką mamy był „Bal arlekinów” śpiewany przez Filipinki. Mama śpiewała nam to na dobranoc, uwielbiałyśmy tę piosenkę z siostrą.

– Kiedy zaczęłaś śpiewać?

– W przedszkolu. Panie namawiały mamę, żeby posłała mnie do szkoły muzycznej, ale ja za starszą siostrą chciałam do zwykłej podstawówki. Czasami żałuję, że mogłam jednak zacząć muzyczną edukację szybciej, ale nie wiem, jak potoczyłby się wówczas mój los. Czy nie zraziłabym się do śpiewu, a może trafiłabym na śpiew klasyczny, który nie gra w mojej duszy? W podstawówce mama zapisała mnie do zespołu kościelnego. We cztery śpiewałyśmy na głosy, co się często nie zdarza. Dzieciaki tak nie śpiewają. Byłyśmy dość zdolne, nagradzano nas w przeglądach i konkursach, a drugie miejsce wywalczyłyśmy podczas jednego z większych festiwali. Śpiewanie w zespole kościelnym trwało w podstawówce i trochę w szkole średniej.

– W liceum zaczęłaś śpiewać coś innego?

– Uczyłam się w „czwórce”, zostawiłam kościelne klimaty, chciałam oderwać się od śpiewania, ale koledzy założyli w szkole zespół i chcieli mnie na wokalu. I nastąpił czas rockowo – metalowych klimatów. Dziś dodam, że totalnie się do takiej muzyki nie nadaję. Śpiewaliśmy kawałki w stylu The Cranberries, Closterkeller. Koledzy sami pisali teksty i muzykę, a zespół nazywał się „Katharsis”. Zajęliśmy drugie miejsce w konkursie młodych talentów w Pałacu Młodzieży. Fajne wspomnienia. Przed maturą zrezygnowałam.

– Studia miały być związane z muzyką?

– Wydawało mi się, że jest już za późno na szkołę muzyczną, bo rówieśnicy zaczynali ją na poziomie podstawówki lub liceum. Nie wiedziałam wtedy, że bez wykształcenia muzycznego mogę dostać się na studia muzyczne. Nawet tego nie sprawdziłam. Na UKW wybrałam wczesnoszkolne nauczanie z wychowaniem muzycznym. Trafiłam tam na Miłosza Gawryłkiewicza (trębacz grający w „Kapeli ze wsi Warszawa”, w „Tańcu z gwiazdami”), Jolanty Gawryłkiewicz i Mirosławy Gawryłkiewicz (Nutka – Milutka prowadziła m.in. „Herbatkę z Nutką”). Zauważyli we mnie potencjał.

– Wcześniej go w sobie nie widziałaś?

– Gwiazdy są wyjątkowe, a ja nie mam predyspozycji do bycia gwiazdą (śmiech). Nie ukrywam, że połechtało to moją próżność. Zaprosili mnie do współpracy. Pani Mirka i Miłosz zapoczątkowali w Bydgoszczy prowadzenie zajęć muzycznych dla dzieci według teorii Edwina Eliasa Gordona. To głównie praca głosem, dużo się śpiewa, rytmizuje w różnych skalach modalnych i metrach, żeby dziecko w jak najmłodszym wieku zapoznawało się z najróżniejszą muzyką wytarzaną za pomocą ludzkiego głosu. Będąc studentką zaczęłam mocno wchodzić w muzykę dla dzieci. Przez dwa lata miałam od kogo się uczyć, w tym czasie zaczęli zapraszać mnie do koncertów gordonowskich. Każdy dotyczył innej tematyki np. musicalowej, bałkańskiej, klasycznej czy klezmerskiej. Mogłam nauczyć się różnej muzyki oraz improwizować w różnych klimatach. Brałam także lekcje śpiewu u Agaty Pufal.

– Nie odpowiedziałaś na pytanie, kto zainspirował cię do występów przed kamerą?

– Mąż! Dojrzewałam w tym śpiewaniu, przechodziłam kolejne etapy. Towarzystwo Gordonowskie, chór, lekcje śpiewu, studia muzyczne, a później odezwałam się do kolegi, który gra w bydgoskich restauracjach, do Krisa Forbota, czy byłaby możliwość zagrania razem z nim? Zaczęliśmy razem występować. Kiedyś w czasie pandemii dowiedziałam się, że jest internetowy casting do programu „The Voice of Poland”. W ostatnim dniu zgłoszeń powiedziałam o tym mężowi. „Dlaczego się nie zgłosisz?” – zapytał. Zabrał z domu dzieci, żebym miała spokój. W godzinę nagrałam piosenkę polską i zagraniczną. Po dwóch tygodniach ciszy pomyślałam, że nic z tego nie będzie, a tydzień później dostałam zaproszenie do programu.

Kiedy zeszłam ze sceny najlepiej podsumował to mój czteroletni wtedy syn: – Mamo, wygrałaś! A jak się okaże, że to był tylko sen?

– Po występie telewizyjnym poczułaś się lepiej?

– Na początku było koszmarnie! Produkcja wygląda tak, że najpierw nagrywasz występy, a po kilku miesiącach, kiedy wiesz, na jakim jesteś etapie i co się dalej z tobą stanie, następuje emisja. A ja odpadłam w nokautach. Wiedziałam o tym, nie mogłam puścić pary z ust. Uważałam, że zaśpiewałam fatalnie. Po głowie chodziła myśl: – A po co ci to było?! Czytałam też niemiłe, na szczęście pojedyncze komentarze. Jak na nie reagowałam? Płaczę tylko do poduszki. Na zewnątrz nikt nie widział moich łez. Zaczęłam mieć twardy tyłek.

– Telewizyjny występ miał być trampoliną do dalszej kariery?

– Nie odbierałam tego tak. Pozytywną stroną było to, że więcej osób dowiedziało się o mnie. Może gdzieś mnie zaproszą? Z drugiej strony, nie czarujmy się, co roku jest edycja tego programu. Tylko nieliczni robią karierę. To był kolejny etap. Ostatecznie była to fajna przygoda, ale szybka. W pierwszym roku po programie było więcej zaproszeń. W tej branży potrzebne są kontakty.

– Myślałaś o płycie?

– Cały czas, zaczęłam nawet sama pisać teksty. W bydgoskiej „Światłowni” brałam udział w dwóch edycjach Festiwalu Jacka Kaczmarskiego. W obu zajęłam pierwsze miejsce. A co do płyty, bo byłoby dobrze mieć sponsora, który w tym pomoże. Współpracuję z wieloma muzykami. Podobno lubią ze mną pracować, ponieważ jestem bezproblemowa i nie robię chały.

– Z repertuarem nie masz problemu? Wchodzisz w każdy?

– Praktycznie w każdy, ale disco polo nie będę śpiewać. Podczas jednego z koncertów żartem zaczęliśmy grać jeden kawałek discopolowy i wszyscy bardzo się ucieszyli. Polacy to lubią.

– Na którym etapie kariery znajdujesz się w tej chwili?

– Pewnie gdzieś w środku. Covery śpiewam, ale piszę też własne teksty. Są dobrze przyjmowane. Jestem w trakcie dynamicznego rozwoju. Nie jestem gwiazdą na dużą scenę. Mogłabym być, bo nie mam z tym problemu. Co do muzyki to chyba jednak jestem trochę niszowa. Kiedyś graliśmy w jednym z bydgoskich klubów przy Starym Rynku, do którego stałam tyłem. Kiedy skończyłam i się odwróciłam, zebrany tłum zaczął nam bić brawo i wiwatować. Skoro pytałeś, co czuję na scenie, to takie momenty bardzo pozytywnie mnie zawsze nakręcają.

Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!

Udostępnij: Facebook Twitter