Adela Konop Fot. B.Witkowski/UMB
– My, jako naród, nie przepadamy za smutnymi piosenkami, ale ja je lubię – mówi Adela Konop, artystka, wokalistka jazzowa, absolwentka Akademii Muzycznej w Bydgoszczy.
– Bydgoska Akademia Muzyczna przeprowadzi się do nowego gmachu.
– Doceniam to, chyba w połowie moich studiów obiecywano nam, że powstanie nowy budynek. Teraz już jest, tylko ja od dziesięciu lat nie jestem studentką. Na zajęcia chodziliśmy na Warmińskiego, Słowackiego i na Staszica. Bywałam w każdym z trzech budynków Akademii Muzycznej.
– Podczas studiów najważniejsza jest atmosfera i możliwość skorzystania z wiedzy i umiejętności kadry?
– Ludzie robią klimat, atmosfera jest bardzo ważna. Przyzwoity, dobrze zaprojektowany i piękny budynek doda trochę luksusu dzisiejszym studentom i uczelni. Choć to nie ma większego znaczenia, dzisiaj warunki ciągle są, jakie są. Uwielbiałam moje studia, muzyków, profesorów, których poznałam.
– Kto pani powiedział: będziesz śpiewała jazz.
– Elżbieta Zapendowska, miałam wtedy 17 lat. Jak zareagowałam? Dodało mi to skrzydeł! Powiedziała mi wtedy, że jeżeli popracuję nad głosem, to będą ze mnie ludzie.
– Rodzice mieli największy wpływ na pani śpiewanie?
– Tata grał na gitarze, nadal pogrywa dla przyjemności. Miał kiedyś grać w zespole Closterkeller, ale babcia powiedziała: nie! Urodziłam się wtedy, tata miał pójść do zwykłej pracy, wychowywać mnie, a nie koncertować. No i zrezygnował z tych marzeń.
– Żałował? Żałuje? Rozmawialiście o tym?
– Mówi, że może grać dla przyjemności. Był czas, że graliśmy razem. Zaczynałam grać z ojcem, tata był moim pierwszym akompaniatorem, kiedy zaczęłam występować na scenie. Powtarzał mi: „nie pipcz tak”, czyli miałam dawać z siebie więcej głosu, a nie wycofana delikatnie śpiewać. Nie miała wtedy jeszcze świadomości własnego głosu.
– Początek, to była gra na skrzypcach?
– Od szóstego do czternastego roku życia. Podobno dobrze się zapowiadałam, początki były niezłe, ale po pewnym czasie potrzeba nauki była coraz mniejsza. Klasyczna muzyka jest bardzo wymagająca i nie ma w niej przestrzeni na improwizację, a ja lubię poczucie wolności w muzyce.
– Sięga pani jeszcze czasem po instrument?
– Czasem sobie pogrywałam. Niedawno zepsuł mi się smyczek. Skrzypce są pięknie odrestaurowane. Mają ponad dwieście lat. Dziadek grał na nich po weselach, także na akordeonie.
– Muzyka w genach przez pokolenia.
– Od strony mamy i taty. Mama ma również bardzo muzykalną rodzinę. Śpiewa dwoje kuzynów, m.in. Krzysztof Bobel, który poszedł moimi śladami i ukończył wokalistykę jazzową na tej samej Akademii.
– U pani muzyka musiała się pojawić?
– Chyba tak. Czasem zastanawiam się, co mogłabym robić zamiast muzyki. Odpowiedź nie jest łatwa.
– Podziwiam pani konsekwencję w zdobywaniu kolejnych doświadczeń, zaangażowanie w kolejne programy telewizyjne.
– Były potwornie stresujące. Spalałam się, to działało na moją niekorzyść. Odczuwałam zbyt wielką presję otoczenia, która za każdym razem mnie przerastała. Na początku byłam w programach z moim zespołem i traktowałam to bardziej jak przygodę, poznanie telewizji od kuchni. Była też drobna popularność w docieraniu do ludzi, ale nazwałabym ją sezonową. Uczestnictwo w tych programach ma swój termin przydatności. To nawet nie pięć minut „sławy”.
– Najpierw zainteresowanie mediów, a później cisza? Skorzystała pani na udziale w tych programach? Ktoś dał dobrą radę?
– Niestety, nie było takich uwag. Kiedy jako osiemnastolatka poszłam do „Śpiewaj i walcz”, programu w TVP1, w komisji siedziała Krystyna Prońko.
– Bardzo lubię jej piosenki.
– Ja też. Po jednym z niekoniecznie udanych występów pani Krystyna podeszła do mnie i powiedziała: mogłaś przyjść do mnie, to poradziłabym ci, jak to zaśpiewać. A ja nie miałam pojęcia, że mogę o to poprosić. Bardzo miły gest z jej strony
– Jako przedstawiciel starszego pokolenia wyrażę zdumienie, że pani, młoda dziewczyna, słucha Krystyny Prońko, Grażyny Łobaszewskiej…
-… także Ewy Bem, Anny Jurksztowicz (śmiech).
– To piosenkarki z mojej młodości!
– Wiem, wiem, ale to są również moje idolki. Po prostu się na nich wychowałam. A ich piosenki są ponadczasowe i nie straciły nic ze swojej aktualności. Młodzież słucha muzyki popularnej, a moje idolki nie do końca do nich trafiają. Może nie bardzo rozumieją mojego nastawienia do Prońko i Łobaszewskiej. Mnie ich muzyka się podoba.
– Z czego to wynika? Z pani wrażliwości, spojrzenia na świat? Z mądrych tekstów?
– Zdecydowanie tak. W piosenkach przede wszystkim patrzę na warstwę tekstową. Piękne melodie są potrzebne, żeby to wszystko wyrazić, ale jak nie ma treści, mądrego przekazu, to piosenki są tylko dla rozrywki: lekkie, łatwe i przyjemne. A ja lubię szukać czegoś głębszego.
– Skąd to się w pani wzięło? Sama pani pisze teksty, komponuje muzykę.
– Jeden tekst napisał dla mnie Bisz, czyli Jarek Jaruszewski, a pozostałe napisałam sama.
– Lubimy smutne piosenki?
– Wydaje mi się, że my, jako naród, nie przepadamy za takimi piosenkami, ale ja je lubię. Piszę na podstawie własnych doświadczeń. Pewnie jest we mnie rodzaj melancholii. Chcę przekazywać też inne emocje niż popularna rozrywka. Przecież życie nie zawsze jest lekkie, łatwe i przyjemne. Według mnie piosenka powinna dawać do myślenia, poruszać najczulsze struny duszy.
– W repertuarze disco polo pani nie usłyszymy.
– Nie, ale mam utwór dance. Jeszcze się nie ukazał i to nie będzie smutna piosenka (śmiech).
– Zapowiadała pani dwie nowe piosenki – smutna już się ukazała, a druga ma być „wypuszczeniem zwierza z klatki”.
– Będzie to utwór w stylu lat 80-tych, nieco ocierający się o disco. Jest po angielsku, dlatego nie będzie „polo”. Tak to sobie wymyśliłam. Przyjaciel, Kris Forbot zaskoczył mnie swoim pomysłem na aranż tej piosenki, którą oryginalnie nagrałam z akompaniamentem samego pianina. Lubię różnorodną muzykę, nie tylko moje nostalgiczne utwory. Uwielbiam np. Kim Wilde, czy Paulę Abdul z lat 80-tych. Przyznam się, że mam słabość do muzyki z lat 80. i 90. Często słucham oldskulowych piosenek, np. z repertuaru Bitney Spears.
– Ma pani w Bydgoszczy swoją publiczność?
– Ludzie przychodzą na moje koncerty. W Bydgoszczy mam pełne salki, bo najczęściej koncertuję w klubach. Z dużych sal występowałam m.in. na scenie Opery Nova podczas festiwalu „Serca bicie”, czy w Filharmonii Pomorskiej z autorskim materiałem, który został zarejestrowany i zamieszczony na YouTube. Na moje koncerty przychodzą wrażliwi ludzie, z którymi później rozmawiamy, a czasem i przytulamy się.
– Nie marzy pani o własnym klubie, w którym mogłaby pani regularnie koncertować?
– Wolę udzielać się gościnnie w klubach znajomych lub w nowych miejscach, nigdy nie marzyłam o własnej scenie. W „Eljazzie” mam zwykle komplet słuchaczy. We wrześniu zagram koncert w emceku, ciekawa jestem czy bilety się rozejdą.
– Wydaje mi się, że w Bydgoszczy pokolenia wielbicieli jazzu wychowały wrażliwą publiczność. Wbiła się pani w ten rynek?
– Propozycje napływają z różnych stron, ale to nie jest bardzo duża kariera. Robię swoje. Piszę piosenki.
– Te smutne?
– A czasem trochę weselsze (uśmiech), poruszające.
– Jakie emocje towarzyszyły pani podczas występu na scenie w Operze Nova?
– Przed wyjściem na scenę zawsze odczuwam tremę. Mam na to swój patent: przez chwilę muszę trochę poskakać, żeby się rozluźnić. A kiedy wchodzę na scenę zmienia się moje nastawienie. Wtedy jestem w muzyce i nic innego mnie nie interesuje. Staram się nie rozpraszać, nie myśleć, że: o matko, muszę wyjść na scenę. Uwielbiam scenę!
– Coś ze scenicznego zwierza pani ma!
– Dzikiego zwierza w sobie mam! Nie tylko śpiewam jazz, bardzo lubię czasami zaśpiewać rockową muzykę z zespołem. Mam też projekt Walking dream, z tekstami w języku angielskim. To muzyka napisana do tekstów Wojciecha Kokocińskiego. Piosenki są bardzo energetyczne.
– Wybrała pani trudny zawód.
– Lubię ryzyko (uśmiech). Nie odstrasza mnie to. Proszę pamiętać, że także uczę śpiewu i to jest moja baza finansowa. Jeżeli nie ma koncertów, to mam z czego się utrzymać – nauczam. Poza tym, mówi się, że zawód muzyka to podróż dla wytrwałych, a ja jestem konsekwentna i pracowita, przynajmniej w tej dziedzinie.
– Ludzie chcą uczyć się śpiewu?
– Bardzo. Zawsze staram się ich motywować. Nie każdy pójdzie tą drogą, ale wiele osób chce zrobić to dla siebie. Uczę nie tylko dzieci, mam grupę dorosłych. Chcą się rozwijać. Widzę, że nauka śpiewu daje im radość i satysfakcję. Pracują nad głosem, poznają swoje możliwości, rozszerzają je. Pracują nie tylko nad głosem, ale i nad całym ciałem.

– Trzeba mieć wyjątkowy głos, żeby zaistnieć?
– Nie znam przepisu na słuchalność. Trudno mi powiedzieć, co tak właściwie „zażera”. Barwa głosu? Rodzaj charyzmy? Na nie tylko polskim rynku jest mnóstwo wokalistów, którzy mają jakąś charakterystyczną cechę w głosie, ale nie śpiewają doskonale technicznie. To chyba nie o to chodzi. Najważniejszy dla mnie jest przekaz, emocje, osobowość.
– Na rynku muzycznym panuje duża konkurencja?
– Nie ścigam się. Nie myślę o konkurencji. Konsekwentnie rozwijam swój warsztat i staram się czerpać z muzyki przede wszystkim przyjemność. Śpiewanie nie powinno polegać na konkurowaniu, to nie są wyścigi. Każdy artysta jest wyjątkowy, a ten “muzyczny tort” jest na tyle duży, że wystarczy dla każdego, kto jest wytrwały i ma na siebie pomysł.
– Trudno dziś wydać własną płytę?
– Prawie wszystko, co zarabiam, lokuję w swoich nagraniach. Z obecnymi możliwościami mogłabym wydać płytę live, czyli koncertówkę. Nie musiałabym płacić za studio nagraniowe i spędzać tam wielu godzin. Teraz stać mnie na wydanie singla. Wydanie płyty długogrającej to duża inwestycja. Podobno jedna ze znanych wokalistek sprzedała kiedyś mieszkanie, żeby wydać płytę.
– Jest pani duszą wrażliwą?
– Gdybym w tekście piosenki miała wymyślać coś z niczego, to nie byłabym autentyczna. Treść musi być przefiltrowana przez moje wnętrze, takie mam wewnętrzne przekonanie.
– Zastanawiam się, czy w latach 80. muzykom nie było łatwiej. Dziś mnóstwo osób nagrywa, wstawia to do netu, wysyła do audycji muzycznych. Podobnie jak z książkami. Wielu pisze, niewielu czyta.
– Teraz każdy ma dostęp do internetu, może nagrać filmik telefonem i pokazać światu siebie. Dziś liczy się liczba followersów na Instagramie czy Facebooku. Tylko czy naprawdę liczba lajków świadczy o tym, że ktoś jest wartościowy? Wydaje mi się, że najważniejsze jest działanie w zgodzie z sobą. Mnie do szczęścia wystarczy nisza, niewielkie grono wiernych i świadomych słuchaczy.
– W czasie koncertu łapie pani kontakt z publicznością?
– Przyznam, że czasem czuję ciary na plecach i to nie dlatego, że ładnie zaśpiewałam, ale dlatego, że czuję, iż coś zarezonowało między mną a publicznością. W trakcie śpiewania piosenki czuję ludzkie emocje. Po prostu fluidy przepływające między nami. Odnoszę wrażenie, że czasem ludzie płaczą.
– Płaczą przy smutnych piosenkach?
– Piosenkach refleksyjnych, coś z nich dociera do publiczności. Przyznam się, że piosenkami lubię doprowadzać ludzi do płaczu. Nie w życiu, ale na scenie.
– Chciałaby pani coś zmienić we wcześniejszych piosenkach?
– Nie analizuję swoich tekstów z perspektywy czasu. Są zapisem danej chwili, która minęła. W tamtym momencie napisałam to najlepiej jak umiałam. Po to powstają nowe piosenki, żeby się rozwijać. Zdarza mi się z sentymentu słuchać moich starszych piosenek, czasem zaskakuje mnie, że będąc młodą dziewczyną miałam konkretne przemyślenia, że miały sens, były wartościowe.
– Jak patrzy pani na Bydgoszcz?
– Kocham i uwielbiam Bydgoszcz. Mam tu wszystko, co potrzeba mi do szczęścia, do życia. Nie wyobrażam sobie mieszkać w innym mieście w Polsce. Czasem marzy mi się Lizbona, ale wizyty wakacyjne muszą wystarczyć. Bydgoszcz jest nie za duża i nie za mała. Idealnej wielkości. Mamy wszystko, co potrzeba. To miasto pełne muzyki, są tu instytucje wspierające artystów i naprawdę dobrze tu się żyje.
Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!