Zmieńmy ulicę Krętą na Jazzową. Bydgoski klimat dawnego Nowego Orleanu na Starym Mieście

Józef Eliasz podczas koncertu „The Best of Bydgoszcz”. Fot. (wszystkie zdjęcia) Kinga Eliasz

– Muzyka jest między nutami – przypomina Józef Eliasz, perkusista, właściciel bydgoskiego klubu „Eljazz”. – Kiedyś sam grałem za gęsto, a im mniej nut zagrasz, tym muzyki będzie więcej – mówi muzyk. Jazzowe koncerty przed jego klubem gromadzą mnóstwo słuchaczy.

Roman Laudański – Jak pan to zrobił, że koncert „The Best of Bydgoszcz” zgromadził tak wiele dobrze bawiących się ludzi?

Józef Eliasz – Kocham grać, kocham muzykę rozrywkową. Kocham show, kontakt z ludźmi. Gram, bo to coś jest we mnie i mam nadzieję, że nie zgaśnie. Kocham muzykę jeszcze mocniej niż kiedyś. Byłem pewny – nie, nie jestem zarozumiały, wiedziałem, że ten repertuar na pewno dotrze do ludzi. Dotarł. Stąd zachwyty. Nie spodziewałem się takiej liczby ludzi i takiej reakcji publiczności. Taki repertuar będziemy grali cyklicznie raz w roku, 28 lipca. Taką sobie wymyśliliśmy datę.

– Może to kwestia gatunku, swingu, który graliście?

– Przesiąkłem swingiem. Jestem muzykiem swingowym. Grając, przekazuję swoje emocje. Muzyka jest bardziej lekka i zwiewna. Wspólny puls muzyki, rytm muzyki, dociera do ludzi. Mamy niezłych solistów, zwłaszcza Asię Czajkowską, która pięknie śpiewa i interpretuje.

– Poza tym, że jako torunianka była twarzą koncertu: „The Best of Bydgoszczy”, wszystko gra.

– Fajnie z tego wybrnęła. To bardzo zdolna i muzykalna dziewczyna. W naszej orkiestrze każdy ma pole do improwizacji, wykazania się. Solówki kolegów są znakomite. Muzyk grający w orkiestrze musi znać utwory, bardzo dobrze czytać nuty. Potkniesz się i od razu czujesz na sobie wzrok niezadowolonego zespołu. Granie w orkiestrze porównałbym do sportu – często oglądam siatkówkę. Mamy najlepszych na świecie siatkarzy, stworzyli zespół, w którym nie ma słabych punktów, a jeżeli ktoś jest słabszy, to jest uzupełniany przez kolegów. My wiemy, że dane solo zagra lepiej ten, a nie tamten muzyk. To po co ten ma się męczyć, jak tamten zagra lepiej i swobodniej? Podobnie w siatkówce. Wystawiając piłkę atakującemu, wiemy, co ma zrobić z piłką.

– Podczas koncertu wspominał pan, że ulica Kręta powinna zmienić się w Jazzową.

– To nie jest żart. W ubiegłym roku złożyłem taki wniosek u prezydenta miasta. Pomysłodawcą jest wiceprezydent Mirosław Kozłowicz. Kiedyś powiedział, że tak naprawdę to powinna być ulica Jazzowa. Nie ma uzasadnienia dla nazwy „Kręta”. Dziś jest ona prosta i krótka. Tak została nazwana po wojnie. Przed wojną była to ulica Magazynowa. Podlega pod nią tylko nasza kamienica i naprawdę nie wiem, dlaczego ma numer 3 skoro powinna mieć numer 1. Nasza jazzowa działalność istnieje od 30 lat. Nic innego tu się nie działo. Dla miasta i dla nas byłaby to fajna promocja. Tu rozbrzmiewa nie tylko jazz.

– Dzięki takim koncertom miasto żyje, jest atrakcyjniejsze?

– Nie lubię się chwalić, ale… Nasza zewnętrzna scena pojawiła się w ubiegłym roku. I to był świetny pomysł! Na koncerty jazzowe do klubu przychodziło raz więcej, raz mniej ludzi. A po wystawieniu instrumentów na zewnątrz okazało się, że nie ma dnia, a właściwie wieczoru, żeby były puste miejsca. Ludzie siedzą, stoją, słuchają. Niesamowity klimat. Na pewno takiego klimatu nie robi nikt w Polsce, nie wiem, czy w Europie. Gramy codziennie na ulicy i trochę mi to przypomina klimat dawnego Nowego Orleanu. Wtedy zespoły też wychodziły na zewnątrz, grały przed klubami. Stworzyliśmy klimatyczne miejsce w Bydgoszczy, w Polsce. Różni muzycy chcą u nas zagrać, zaistnieć. Tutaj stylistyka musi być tylko jazzowa. Mieliśmy tu również debiutantów – śpiewające dzieci i młodzież. Fajne inicjatywy. Jestem otwarty na współpracę, byleby był trzymany poziom.

– Teraz trochę historii. Usłyszałem opowieść z powojennego Inowrocławia. Na bocznicy stał wagon z wyszabrowanymi instrumentami, które miały jechać do Związku Radzieckiego. Ktoś się o tym dowiedział, czerwonoarmiści przymknęli oko, wagon nie odjechał, a instrumenty służyły później nie tylko inowrocławskiej szkole muzycznej.

– Pochodzę z Inowrocławia, ale nie znam szczegółów tej historii. Być może jest coś na rzeczy, ponieważ mój ojciec, krótko po wojnie, miał bardzo szlachetne kontrabasy. Nie wiem, skąd w domu wzięły się te instrumenty. Być może z tego wagonu?

– Intrygująca historia.

– Ojciec był kontrabasistą i posiadał trzy instrumenty wysokiej klasy. Grał również na puzonie. Puzon po ojcu przekazałem szkole elektronicznej, ponieważ ojciec tam pracował. Instrument wyprodukowała jedna z najsłynniejszych firm amerykańskich. Jeżeli on również pochodził z tego wagonu, to jest to naprawdę niesamowita historia.

– Wskazywano na pana ojca, który miał przeprowadzić „negocjacje” z czerwonoarmistami, by ten wagon został w Inowrocławiu.

– Nigdy nie opowiedział mi tej historii. Być może coś było na rzeczy i dlatego nie chciał o tym opowiadać? Instrumenty były, nie mógł ich raczej kupić w tamtych czasach. Kto sprzedawał kontrabas po wojnie, kiedy ludzie nie mieli gdzie mieszkać?! Aż tu nagle znajdują się niesamowite instrumenty w domu.

– Dom był muzyczny?

– Mieszkaliśmy przy ulicy Kościuszki, obecnie pod numerem 26, a wtedy 2. Kiedy byłem dzieckiem, instrumenty już były: pianino, wiolonczela i kontrabasy. Urodziłem się w 1954 roku, trochę lat od wojny minęło, ale nie sądzę, żeby po wojnie ojciec gdzieś je kupował. Kwitł wtedy handel wymienny, ludzie szukali jedzenia, opału. Krótko po wojnie ojciec przyjechał z Muszyny, gdzie, jako były żołnierz, poznał mamę i w węglarce przyjechali do Inowrocławia. Wysiedli cali czarni od węglowego pyłu i zaczęli się z siebie śmiać.

– Mama też grała?

– Jej brat był kościelnym organistą. Na rynku w Inowrocławiu znajomy zawołał ojca: „Leon, jak się cieszę, że jesteś! Zamieszkamy razem”. Mama w urzędzie poprosiła o lokal na sklep. „Niech pani sobie wybierze, gdzie chce” – usłyszała i wybrała przy ul. Kościuszki. Sklep nazywał się „Paszteciarnia”. Ojciec grał, uczył w szkole muzycznej, później w filharmonii. Cały czas chodzą mi po głowie te instrumenty. Jeden z nich był wyjątkowy, został sprzedany, kiedy byłem już dorosły, a ojciec już nie grał. Znany kontrabasista kupił go za dwa tysiące dolarów! W latach 80. to było bardzo dużo pieniędzy. Pewnie instrument był wart dużo więcej. Ten kontrabas był z nami całe życie.

– Uczył się pan w szkole muzycznej?

– W podstawowej i muzycznej w Inowrocławiu, ale później przeprowadziliśmy się do Bydgoszczy, gdzie zarzuciłem granie. Wybrałem szkołę samochodową i teoretycznie nie chciałem mieć nic wspólnego z muzyką, chociaż ona grała mi w duszy. Muzykę wybił mi z głowy nauczyciel. Uciekłem ze szkoły muzycznej w Bydgoszczy. Jako przyszły maturzysta szkoły samochodowej znowu zacząłem się bliżej interesować muzyką.

– Graliście tylko jazz, czy też na weselach?

– Zacząłem jako siedemnastolatek uczący się w „samochodówce”. W Domu Rzemiosła przy ul. Piotrowskiego pracował Edward Iwaszkiewicz, wspaniały gość, mój pierwszy kierownik muzyczny. Grałem wtedy na gitarze, bo przecież w tamtych czasach każdy chłopak pod trzepakiem musiał zagrać „Dom wschodzącego słońca”, czy „Gdybyś kochał, hej”. Ta gitara jakoś mi nie leżała. W końcu zamieniłem się z kolegą Tolkiem na instrumenty, on wziął gitarę, ja usiadłem do perkusji i do dziś na niej gram. To był przełomowy moment. Byliśmy młodzi, łapaliśmy okazje, zarabiałem wtedy więcej niż ojciec w filharmonii.

– Kiedy pojawił się jazz?

– Zew jazzu poczułem na studiach. Kiedy dostałem się do Wyższej Szkoły Pedagogicznej i rozpoczęło się studenckie życie w klubie „Beanus”, to już była tylko muzyka i perkusja. Na nowo zakochałem się w muzyce, a zwłaszcza w jazzie. Nic mnie więcej nie obchodziło. pojechałem na warsztaty do Chodzieży i zwariowałem. Wariuję do dzisiaj.

– Bo jazz był wtedy bardzo popularny.

– Po okresie lat 60., kiedy był zabroniony, eksplodował. Nie wolno było grać jazzu, bo to była muzyka imperialistyczna. Nawet w szkole muzycznej był zabroniony. Nieżyjący już Bogdan Ciesielski został wyrzucony ze szkoły muzycznej w Bydgoszczy za granie jazzowych akordów. Podobnie było z Wieśkiem Helmanem, który został wyrzucony za granie rozrywki, a zwłaszcza jazzu. Choć jazz był zabroniony, to w latach 60. Jerzy Duduś Matuszkiewicz pisał muzykę jazzową do powstających filmów. Czyli tamta cenzura nie miała o niczym pojęcia. A Duduś był królem kompozycji. Później jazz rozkwitał, były koncerty, festiwale. Tworzyliśmy zespoły, dużo graliśmy.

– Zapamiętał pan szczególnie jakiś koncert?

– Było ich wiele. W ramach „Jazzu nad Odrą” w 1974 roku pojechaliśmy z Bydgoszczy zespołem „Beanjazz” (od studenckiego klubu Beanus). Artur Grudziński grał na fortepianie, Wiesiek Helman na basie, Jarek Marszałek na saksofonie tenorowym. Graliśmy dość ambitne kawałki Jana Garbarka, Keitha Jarretta. Jednego bluesa Artur rozpoczynał na fortepianie. Miał zagrać sam cztery dźwięki (Józef Eliasz je nuci). Scena, publiczność, jury, my zestresowani. Czekamy aż Artur zacznie, a on trzy nuty i nic. Zero czwartej. Drugi raz – to samo. Kiedy zaciął się po raz trzeci, wstał i wyszedł ze sceny. Konsternacja. Nie wiemy, co zrobić. Po chwili Artur wraca zza kulis i gra właściwe cztery dźwięki! I poszło. Okazało się, że z nerwów zesztywniała mu ręka. Za kulisami dwóch kolesi piło wino. Wyrwał im flaszkę, wypił pół i wrócił na scenę. Wtedy mówiło się: „bez gazu nie ma jazzu”. Dziś to się kompletnie zmieniło.

– Inne wspomnienia?

– Gdzieś w połowie lat 70. przyjechał do Warszawy Big Band Woody Hermana. Byliśmy tam akurat na warsztatach jazzowych, wysłuchaliśmy dwóch koncertów i nie zapomnę ich do końca życia. Później moim idolem stał się perkusista Buddy Ritch, niedościgniony mistrz.

Jeden z polskich polityków powiedział kiedyś, że otwiera „puszkę z Pandorą”, tak te wspomnienia ożywają we mnie. Jeszcze jedno wyjątkowe zdarzenie. Przyleciał do Polski na Jazz Jamboree Al Jarreau z zespołem, swego czasu najlepszy wokalista świata. Grałem wtedy z Bogdanem Hołownią trio w hotelu „Sobieski”. Nikt nas nie słuchał, to był lokal, aż po koncercie pojawili się muzycy Ala Jarreau. Światowa śmietanka. Po każdym utworze ci muzycy kurtuazyjnie bili nam brawo. Po pewnym czasie przyszedł sam Al Jarreau. Kiedy zagraliśmy „Old Blues”, on odwrócił się i zaczął z nami śpiewać! Coś nieprawdopodobnego! Zaśpiewał z nami jeszcze kilka standardów, zaczęliśmy rozmawiać. Powiedział nam wtedy, że muzyka jest między nutami. Kiedyś sam grałem za gęsto, a im mniej nut zagrasz, tym muzyki będzie więcej. A młodzi mają dobrą technikę, popisują się, a muzyki jest w tym mniej. Powtarzam młodym: „zagraj trzy dźwięki, a nie trzydzieści, ale w taki sposób, żeby to było ciekawe”.

Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!

Udostępnij: Facebook Twitter