Dr n. med. Arkadiusz Jawień Fot. B. Witkowski/UMB
– Chory przestał być chorym i stał się świadczeniobiorcą, a ja świadczeniodawcą. Przez taki dobór słów upadł nie tylko prestiż lekarza, ale i służby zdrowia – mówi prof. chirurgii naczyniowej dr n. med. Arkadiusz Jawień, dyrektor Centrum Kształcenia w Języku Angielskim Collegium Medicum im. L. Rydygiera w Bydgoszczy, Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu, członek Katedry i Kliniki Chirurgii Naczyniowej Szpitala Uniwersyteckiego Nr 1 w Bydgoszczy, którą założył i prowadził przez wiele lat.
– Co się dzieje z naszymi naczyniami krwionośnymi: tętnicami i żyłami, że chirurdzy naczyniowi mają tyle pracy?
– Ludzie niestety żyją beztrosko, nie unikają czynników ryzyka i nie przestrzegają podstawowych zasad higieny żywieniowej. Ile osób nadal pali, ile długich godzin spędzamy przed telewizorem nie ruszając się. Ile osób nie przestrzega zaleceń dietetycznych. A powinniśmy jeść zdrowo. Ktoś powie, że takie jedzenie jest droższe, to prawda, ale przy pewnym wysiłku, świadomym wybieraniu potraw możemy mieć wpływ na nasze zdrowie.
– Nie kupujemy świadomie.
– Patrzymy na niskie ceny, przeceny i nie czytamy składu potraw. To wpływa na wzrost zachorowalności na miażdżycę. Ona jest w Polsce dużo wyższa niż w krajach skandynawskich, których mieszkańcy są wzorem postrzegania zasad właściwego bytowania. Niemcy, Francja, nawet Włosi są lepsi, chociaż palą podobną liczbę papierosów co my. Tylko oni mają dietę śródziemnomorską, która przekłada się na zdrowie.
– Według statystyk w 2030 roku będzie już pięć milionów osób z cukrzycą, która jest jednym z czynników ryzyka miażdżycy.
– Jeżeli ktoś ma miażdżycę, do tego dołącza się cukrzyca, to jego ryzyko zawału, udaru, czy utraty kończyny wzrasta cztero-, pięciokrotnie. Trzeba dokładnie i dobrze prowadzić cukrzycę, a to nie tylko kwestia brania leków, obniżania poziomu cukru i jedzenia wszystkiego co się chce, tylko to musi być połączone z odpowiednią dietą i trybem życia, w którym jest ruch i wysiłek. Według badań ruch jest zalecany trzy razy w tygodniu po minimum pół godziny. Na przykład na bieżni z prędkością pięciu kilometrów na godzinę. Z lekkim nachyleniem 10-12 stopni. Będzie to wysiłek, w którym nie tylko serce inaczej pracuje, ale intensywniej działają naczynia doprowadzające krew do kończyn dolnych. Postać naczyniowa stopy cukrzycowej dotyczy drobnych naczyń kończyn dolnych i może być wynikiem połączenia cukrzycy z miażdżycą. Dla chirurgów stanowi ona ogromny kłopot, gdyż nie ma możliwości technicznych, pomimo ogromnego postępu w ostatnich latach, poszerzenia lub otwarcia wszystkich małych tętnic goleni i stopy.
– Ostatnio słyszymy, że nie ma pieniędzy na służbę zdrowia, ale są na leczenie nowotworów.
– Tymczasem brakuje na leczenie chorych mających zmiany w naczyniach krwionośnych! Choroby naczyń są tak samo ważne, jeśli nie ważniejsze niż choroby onkologiczne. Epidemiologicznie na pierwszym miejscu przyczyn zgonów Polaków są choroby serca i naczyń. Chorób serca nie ograniczamy do serca i dziesięciu centymetrów obu tętnic wieńcowych, tylko mówimy o wszystkich naczyniach – aorcie, naczyniach doprowadzających krew do mózgu i do kończyn dolnych.
– To dlaczego nie jesteście finansowani w podobny sposób co onkologia? Także potrzebujecie nowoczesnego sprzętu, lepszych warunków lokalowych dla chorych.
– Klinika, w której pracuję ma tylko 35 łóżek i dwie toalety! Jeżeli nie zabezpieczymy właściwych warunków pobytowych chorym, nie poprowadzimy odpowiedniej edukacji, a dostępność do poradni chirurgii naczyniowej będzie polegała na zapisywaniu chorych na rok 2027, to nie ma szansy, żebyśmy cokolwiek poprawili. Dodam, że to również kwestia wyceny procedur. I przy okazji, nie ma już służby zdrowia, a ja przestałem być lekarzem. Teraz jest ochrona zdrowia, a ja stałem się „ochroniarzem”. Co więcej, nie leczę chorych, tylko wykonuję procedury. Chory przestał być chorym i stał się świadczeniobiorcą, a ja świadczeniodawcą. Przez taki dobór słów upadł nie tylko prestiż lekarza, ale i służby zdrowia.
– Studenci chcą być chirurgami?
– Raczej chcą być „ochroniarzami” z pracą od 7.00 do 15.00. Jedyna służba, która została w Polsce, to strażacy. Moim nauczycielem był m.in. prof. Zygmunt Mackiewicz. Kiedy operowaliśmy razem i była godzina 15.00, to mi, młodemu asystentowi, nigdy nie wpadło do głowy, powiedzieć: „to ja kończę pracę i idę do domu”. A dziś młode pokolenie tak się zachowuje. Mają inne zajęcia i kończą pracę. Ta mentalna zmiana wynika z tego, że nie mamy już służby, która służy człowiekowi. Służby, której nadrzędną, filozoficzną wręcz wartością jest służba choremu. Kiedyś śmiano się z doktora Judyma. Kto wie, czy nie powinniśmy zmusić studentów medycyny, żeby jednak przeczytali tę książkę i zastanowili się jaką rolę w medycynie spełnia powołanie, a nie tylko wykonywanie zawodu.
Kiedy byliśmy młodymi lekarzami, to wiedzieliśmy, że szpital to nie jest cyrk, teatr, tylko sanktuarium. A jak idziesz do takiego miejsca, to musisz mieć wyższe wartości. Na szczęście jest pewien procent studentów ciekawych medycyny, chętnych i otwartych nie tylko na wyzwania nowoczesnego leczenia ale i pełnych empatii i serdeczności w stosunku do samego chorego. Z nimi się świetnie rozmawia i pracuje.
– Rozmawiałem z profesorem Mackiewiczem w 2011 roku. Powtarzał, że w zawodzie chirurga nie można się nudzić.
– To piękny zawód, temu powołaniu hołduję do dziś. Chirurdzy to ludzie zdecydowani w działaniu. Jeśli w porę nie podejmą decyzji, to chory umrze. Oczywiście nie wszystkie decyzje są zawsze trafne i właściwe. Płacimy za to dużą cenę, moralną, emocjonalną, a czasem także prawną. Chirurg, który przepracował tyle lat co ja, wie, kiedy podjęta decyzja nie do końca była właściwa. No cóż, nie jesteśmy bogami, jak w przysłowiowym filmie, lecz pozostaje nam tylko błagać Boga o wybaczenie!!! Tak dzieje się w medycynie od najstarszych lat. Lekarze, a zwłaszcza chirurdzy, którzy w swoim codziennym działaniu balansują na pograniczu życia i śmierci, zawsze byli postrzegani jako powiernicy Boga. To bardzo cienka linia, jeśli się ją przekroczy i uwierzy w to, że jest się wszechmocnym, to kariera szybko się kończy, a liczba popełnianych błędów rośnie gwałtownie. To początek końca bycia lekarzem.
– Patrzę na pana dłonie, operował pan w czasach, kiedy jeszcze nie było robotów da Vinci.
– Przepraszam, roboty to mamy w fabryce samochodów. Wduszamy guzik, taśma rusza i samochód powstaje. Dziś mówi się: chirurgia robotyczna, ale czy to naprawdę są roboty? Da Vinci to nie robot, tylko narzędzie, którym posługuje się człowiek. Odniesienie do robotów jest magiczne, pacjent ma się lepiej poczuć, bo operację zrobi robot! To fałsz, przekłamanie językowe, niepotrzebne budowanie fikcji.
– Znowu przywołam prof. Mackiewicza, który mówił, że chirurgia to piękna robota, ale bardzo stresująca.
– Nie wszyscy radzą sobie ze stresem w tym zawodzie. Niektórzy wpadają w różne nałogi, szczęśliwie nie jest to duża grupa. Stres towarzyszący zabiegom, ale i stres związany z organizacją pracy jest bardzo duży. Powiem o sobie, uważam, że w medycynie bardzo ważną rolę odgrywa duchowość. Kiedy w Polsce ktoś mówi, że jest wierzący, to od razu jest postrzegany jako człowiek z innej planety. Zupełnie inaczej jest w Stanach Zjednoczonych, gdzie prowadzone są bardzo poważne prace na temat wpływu duchowości na choroby sercowo – naczyniowe. Wiara i jej praktykowanie wpływa na stan przedoperacyjny i pooperacyjny pacjenta. Większość badań amerykańskich pokazuje jednoznacznie, że jeżeli duchowość jest obecna, to chory ma się lepiej, a jeżeli dotyczy to personelu, to i oni lepiej dają sobie radę. Także ze stresem. Co więcej, te badania pokazały, że duchowość ma wpływ na tzw. wypalenie zawodowe, o którym tyle słyszymy. Ja nigdy nie przeżyłem wypalenia.
– Pan profesor, przepraszam, jest z innego pokolenia.
– Być może młodym brakuje duchowości. Niestety „Mieć góruje nad Być”. Dodatkowo dzisiejsza populacja myśli, że będzie żyła tysiąc lat. Chcą jeszcze tego, tamtego, tak jakby nie byli w stanie zrozumieć, że nie mają już osiemnastu lat, tylko 75 czy 80! Dzisiejsi osiemdziesięciolatkowie przed 300 laty nie dożyliby takiego wieku. Lata naszego życia wydłużyły się. Gdybyśmy przestrzegali higieny żywieniowej, od której rozpoczęliśmy rozmowę, to żylibyśmy jak w Szwecji.
– Lekarstwem na stres była dla pana modlitwa, medytacja, koncerty?
– Wiara i modlitwa jest podstawą, daje potężne uspokojenie. Muzyka – tak! Z wykształcenia jestem trochę muzykiem, w Gorzowie Wielkopolskim skończyłem szkołę podstawową w klasie skrzypiec. Jeśli po dniu pełnym trudnych operacji włączy się odpowiednią muzykę, do tego jest modlitwa i podbudowa duchowa, to wszystko razem wygasza napięcia. Przy okazji – przecież muzyka była związana z chrześcijaństwem od zarania. Wielcy kompozytorzy pisali wielkie utwory dla Kościoła. Dziś słuchamy tej muzyki w filharmonii i operze. Chrześcijaństwo u swoich podstaw dało wolność człowiekowi, biednemu i bogatemu. W którymś momencie życia trzeba więc zadać sobie pytanie: co będzie ze mną dalej? U lekarza, zwłaszcza chirurga, nawet niewierzącego przychodzi refleksja – co jest za tym? Czy życie kończy się na ziemi? Czasem w naszej pracy wydaje się, że coś poszło nie tak, przypadek jest beznadziejny, a nagle sprawy mają się dobrze, by nie powiedzieć rewelacyjnie. Sam przeżyłem takie sytuacje, dlatego o tym mówię.
– Najdłuższe operacje prowadzone przez pana profesor trwały?
– Różnie, do dwunastu godzin i cały czas na nogach.
– W młodości był pan człowiekiem renesansu: skrzypce, klasa matematyczno – fizyczna, saksofon, marzenia o elektroniku, działalność w samorządzie, olimpiady naukowe z fizyki i biologii. Co spowodowało, że jednak nie muzyka, a medycyna?
– Gdyby w Gorzowie Wielkopolskim była średnia szkoła muzyczna, to pewnie bym do niej poszedł i wtedy być może moje życie wyglądałoby inaczej. Będę nieskromny, moi nauczyciele widzieli we mnie muzyczny potencjał. Tylko średnia szkoła muzyczna była w Poznaniu i musiałbym tam pojechać w wieku 14 lat. A moi rodzice obawiali się, że taki wisus jak ja powinien jeszcze pomieszkać w domu. Dlatego rozpocząłem naukę gry na saksofonie.
Przy okazji, wtedy nigdy nie byłem w Bydgoszczy, ona docierała do mnie drogą radiową, bo w Gorzowie była słyszalna bydgoska rozgłośnia. Zawsze zastanawiałem się, gdzie ta Bydgoszcz leży?
– A medycyna?
– O wyborze zdecydował mój serdeczny przyjaciel, którego tata był ortopedą. W liceum myślałem o studiach politechnicznych, fascynowała mnie elektronika. Przyjaciel już wiedział, że pójdzie na medycynę. Razu pewnego wybierał się do szpitala do ojca, by obejrzeć operację. Zapytał, czy bym się z nim nie wybrał. Czemu nie? Obejrzałem operację i bardzo mnie to ujęło, zakiełkowała myśl o medycynie. Jak kilka innych osób z klasy w 1971 roku złożyłem papiery na medycynę w Szczecinie, obowiązywała nas rejonizacja, a chciałem do Poznania. Po dwóch tygodniach z nieznanych mi powodów wyszło rozporządzenie, że Gorzów będzie należał jednak do Poznania! Byłem w siódmym niebie. Po kursie przygotowawczym, podczas którego dzień w dzień uczyłem się chemii, biologii i fizyki dostałem się na studia.
– Pod koniec studiów chciał pan profesor zostać w Poznaniu, a pojawiła się Bydgoszcz.
– Idąc na studia byłem już święcie przekonany, że będę chirurgiem. Na pierwszym roku zapisałem się do kółka chirurgii urazowej i gdyby był lepszy opiekun koła, to kto wie, czy dziś nie byłbym chirurgiem urazowym. Na drugim roku wybrałem kółko chirurgii naczyniowej i kardiochirurgii. Oceny miałem niezłe, indywidualny tok studiów, na czwartym roku zadeklarowałem, że w każdej wolnej chwili będę pracował w Klinice Chirurgii Serca i Naczyń u prof. Adama Piskorza. Byłem rozpoznawalny do tego stopnia, że na czwartym roku zrobiłem pierwszą operację – amputację uda! Prof. Stanisław Zapalski zapytał mnie podczas nocnego dyżuru, czy już coś operowałem? Dał mi nóż i powiedział: tnij! Na szóstym roku studiów zdawałem egzamin z chirurgii u ojca Wojtka Fibaka – wtedy docenta, a później profesora Jana Fibaka. Byłem bardzo przygotowany, brylowałem. A na koniec doktor Fibak wstał, uścisnął mi rękę i zaproponował pracę w swojej klinice. A ja zachowałem się jak sztubak, bo podziękowałem, gdyż miałem już obiecane miejsce u prof. Adama Piskorza.
Pozdawałem wszystkie egzaminy, idę do prof. Piskorza, a on mówi: „kolego, ale ja nie mam dla pana miejsca. Mogę dać wolontariat”.
Ale jak miałem żyć, za co się utrzymać? Opiekunem koła był doktor Marian Napierała. Mój dobroczyńca. Widząc co się ze mną dzieje, powiedział: ja jestem z Bydgoszczy. Tam tworzy się Akademia Medyczna. Pojedziesz na rok, dwa. Tu się miejsce zwolni, to wrócisz do Poznania. Mógłbym opowiedzieć, jak wtedy wyglądała ulica Dworcowa… Zostałem miło przyjęty, skrócono mi staż. Po krótkim czasie moim nowym szefem został wtedy docent Zygmunt Mackiewicz. Zdziwił się na mój widok, że jestem w Bydgoszczy. Odpowiedziałem, że skoro zwolniło się miejsce, to wracam do Poznania. A on: „tu zrobimy chirurgię naczyniową, będziemy razem działać”.
– Prof. Mackiewicz dotrzymał słowa, a pan położył duże zasługi przy tworzeniu chirurgii naczyniowej w Bydgoszczy.
– Byłem jego pierwszym doktorantem, pierwszym habilitantem. Mieliśmy bardzo miłe relacje. Ja dzięki stypendium wyjechałem na trzy lata do Stanów Zjednoczonych. To była jego dobra wola. Kiedy byłem w Stanach, napisał do mnie prof. Mackiewicz proponując objęcie oddziału w wieku 38 lat! W roku 1991 wróciłem ze stażu i zostałem ordynatorem oddziału, który przekształciłem w roku 1993 w Klinikę Chirurgii Ogólnej Akademii Medycznej w Bydgoszczy, ówczesnego Szpitala Wojewódzkiego im. dr J.Biziela
– Przywołał pan profesor ulicę Dworcową sprzed lat. Jak zmieniła się Bydgoszcz?
– Zawsze mówiłem znajomym, że Bydgoszcz jest znana z dwóch dość posępnych filmów: „Krwawej niedzieli” oraz „Sprawy Gorgonowej”. Krajobraz Bydgoszczy pasował do przedwojennego Powiśla, co wykorzystano w „Sprawie Gorgonowej”. Powtarzałem wtedy znajomym: „Bydgoszcz jest fatalna”. A dziś miałbym kłopot, żeby się z Bydgoszczy wyprowadzić! Miasto zmieniło się fantastycznie! Mimo że nie jestem rodowitym bydgoszczaninem, to identyfikuję się z miastem. Oddałem temu miastu wszystko co najlepsze a i ono było dla mnie bardzo przychylne. To tu na ulicy Długiej w Bydgoskiej Alei Autografów, wśród wielu znakomitych osobistości znalazł się też mój skromny podpis. Od szesnastu lat prowadzę studia anglojęzyczne w Collegium Medicum i często słyszę opinie studentów na temat Bydgoszczy. Zachwycają się Wyspą Młyńską, a my przecie pamiętamy, jak ona kiedyś wyglądała. Nowa Akademia Muzyczna jest rewelacyjna. Filharmonia będzie rozbudowana. Opera – prawdziwa bomba! Także budowany w sąsiedztwie opery Nowy Port. Miasto ożyło, stało się bardzo atrakcyjne. Znajomi przyjeżdżający do Bydgoszczy przecierają oczy ze zdumienia. Pytają: dlaczego o Bydgoszczy tak mało słychać? To ósme co do wielkości miasto w Polsce, a kiedy porównamy Bydgoszcz z promocją innych miast, to odnoszę wrażenie, że my zawsze zostajemy gdzieś z tyłu. A szkoda.
– Jak to jest, że kiedy wraz z wiekiem dochodzimy do mądrości i doświadczenia, to musimy żegnać się z tym światem. To tak po ludzku niesprawiedliwe.
– Wiara, duchowość bez wątpienia pomaga się w tym odnaleźć. Człowiek czuje się bardziej pokorny. Kiedy widzisz, że pewne rzeczy są nie do przejścia, to nie kłócisz się, tylko zgadzasz z wolą Boga.
Rektor UMK umożliwił mi prowadzenie Centrum Kształcenia w Języku Angielskim, założyłem je i zajmuję się tym od szesnastu lat. To dla mnie duże wyróżnienie. W klinice, którą prowadziłem przez wiele lat też nadal mogę pracować, operować. Co innego gdybym w tym wieku nie był wydolny, miałbym kłopoty zdrowotne, ale kiedy nadal jesteś aktywny, to czemu nie?
Prawdą jest, że przejście przez próg emerytury nie jest łatwe. Bywa różnie. Szkoda, że nie ma regulacji prawnych umożliwiających dalszą aktywność i wykorzystanie emerytowanego profesora. Zwłaszcza, że mamy niż demograficzny i nie ma młodych chętnych do zastąpienia nas.
– Ze spokojem powiedziałby pan profesor: „bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem”?
– Dokładnie tak powiedziałbym za świętym Pawłem.
Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!


