Malują uśmiechy na twarzach chorych dzieci. „Łatwo pomagać” wspiera małych pacjentów z nowotworami

Wioletta Górska / Fot. B.Witkowski/UMB

– W szpitalu jest dzwon zwycięzcy. Dzieci uderzają w niego na koniec leczenia. Na oddziale słychać, że ktoś pokonał chorobę, wysłał sygnał, że  warto walczyć. Mimo bólu, wymiotów, wypadających włosów i paznokci – mówi Wioletta Górska ze Stowarzyszenia Łatwo Pomagać.

Stowarzyszenie Łatwo Pomagać istnieje od 2017 roku. Zaczęło się od grupy kobiet zwołanej w social mediach. Organizowały charytatywne bazarki, koncerty na rzecz chorych dzieci. Spotkały się w Warszawie w 2016 roku, zorganizowały, przy wsparciu artystów, imprezę na rzecz dzieci z onkologii. W 2017 roku Wioletta Górska założyła stowarzyszenie. Obecnie działa na terenie całego województwa kujawsko-pomorskiego,  głównie w Bydgoszczy i Koronowie. Obecnie trwa akcja „Onko-Dzieci Listy Piszą”. Darczyńca spełnia Mikołajkowe marzenie wybranego dziecka. Prezenty przekazywana są na szpitalne oddziały dziecięce i do placówki opiekuńczej w Trzemiętowie. 

Daria Bołka: Czy rzeczywiście pomaganie jest łatwe?

Wioletta Górska: – Lekarze i pielęgniarki w szpitalu muszą się skupić przede wszystkim na ratowaniu zdrowia i życia pacjentów. Robią wszystko, co w ich mocy. My, wolontariusze ze stowarzyszenia, jesteśmy od tego, żeby dzieciom stworzyć przyjazne warunki do uśmiechu w szpitalu. Czy to jest łatwe? W mojej głowie tkwią obrazy wielu dzieci, które na zawsze tam zostaną, z którymi byłam do końca. Na zawsze pozostanie dramatyczne wspomnienie… Zadzwoniła do nas mama Anastazji. Powiedziała, że córeczka ma urodziny i jej marzeniem były balony fruwające pod sufitem szpitalnej sali. Zobaczyła je i niedługo potem zmarła. Pamiętam też Mariczkę. Wiedzieliśmy, że jest z nią naprawdę źle. To były czasy pandemii, nie mogliśmy jej osobiście odwiedzić. Pod oknami szpitala zaśpiewaliśmy „Sto lat”, przynieśliśmy kolorowe gadżety. Tylko w taki sposób mogliśmy wywołać u niej uśmiech. 

Akcja Stow. Łatwo Pomagać na Wyspie Młyńskiej / Fot. Stow. Łatwo Pomagać

Pomagacie dzieciom, które bardzo ciężko chorują. Skąd u pani taka potrzeba?

– W szkole prowadziłam koło wolontariatu. Jeździłam z paczuszkami do dzieci z oddziału onkologicznego Szpitala im. Jurasza. Poznałam nie tylko dzieciaki, ale i rodziców. Następnie z powodu ciąży i macierzyństwa musiałam na chwilę zrezygnować z aktywności. Kiedy założyłam stowarzyszenie, postanowiłam, że nasze działania pójdą właśnie w tym kierunku. Bliskie są nam dzieci z różnymi chorobami – wspieramy maluchy walczące  z mukowiscydozą i poparzeniami. Rozwinęliśmy współpracę ze szpitalem Jurasza i z dziecięcym szpitalem wojewódzkim. 

Co robicie w szpitalach?

– Skupiamy się na malowaniu uśmiechów na twarzach chorych dzieci. Organizujemy „kolorowe” akcje związane z przekazywaniem prezentów, tańce, warsztaty. Żeby zdobyć pieniądze, robimy pikniki charytatywne i koncerty. Raz w roku przekazujemy rodzinom onkologicznym dzieci leczonych w Bydgoszczy bony pieniężne. Wspieramy też szpital, kupując sprzęt do pomocy medycznej.

Do tej pory udało nam się podarować pompy infuzyjne czy też nowe stojaki do kroplówek. To często rodzice małych pacjentów przekazują nam, co jest potrzebne. Przed pandemią zwróciła się do nas mama dziecka leczonego onkologicznie w Juraszu. Pochodziła z Ukrainy. Była w obcym kraju, odcięta od rodziny. Ta kobieta nie miała kiedy i gdzie wyprać ubrań. Praktycznie cały czas przebywała na oddziale. W szpitalu nie było pralni. Napisaliśmy do władz szpitala i uzyskaliśmy zgodę na jej urządzenie. Okazało się, że to było zbawienie dla rodziców i opiekunów. Inna z mam napisała do nas smutny list. Opowiadała, że jej dziecko jest od kilku miesięcy zamknięte na oddziale. Jedyną atrakcją było wtedy oglądanie, co dzieje się za szpitalnymi oknami. Wtedy stworzyliśmy przyszpitalny, bajkowy ogród. Postawiliśmy w nim mnóstwo kolorowych figurek, posadziliśmy pachnące rośliny. Kiedy lekarz wyrazi zgodę, dzieci wychodzą tam na spacer. A te, które nie mogą wychodzić, dostają od nas lornetki, dzięki którym mogą obserwować ogród „z bliska”. 

A dzieci? Jak na was reagują?

– Niektóre momentalnie rzucają się wolontariuszom na szyję, inne są z początku mocno wycofane, trzymają dystans. Dla wielu dzieci byłyśmy już ciociami. Pandemia niestety na nowo zbudowała między nami a dziećmi dystans, relacje muszą być budowane od nowa. 

Stowarzyszenie wspomogło dzieci z Domu Dziecka na Ukrainie. W środku trwającej wojny. To wymagało szalonej odwagi.

– Wojna sprawiła, że wszystkim nam świat się zachwiał, przestaliśmy się czuć bezpiecznie. Kiedy usłyszałam, że po stronie ukraińskiej, w domach dziecka, brakuje podstawowych produktów, nie mogłam pozostać obojętna. Wiele z tych maluchów to sieroty tej wojny. Pojechaliśmy do nich z pomocą. Te dzieci nas tuliły, śpiewały „Czerwoną kalinę”. Chciały nam pokazać, że są silne. To było niesamowite przeżycie. Są momenty, kiedy człowiek się strasznie wzrusza i nie potrafi opanować łez. Wspomnienie tej wizyty jest wyjątkowe.  Wspieramy też dzieci z lokalnych placówek opiekuńczych – w Trzemiętowie, Karolewie. Znamy los takich dzieci. Nie walczą z chorobami ale zawiedli ich najbliżsi, którzy powinni je kochać.

Jest światełko nadziei w tych smutnych historiach?

 – Właśnie dlatego, żeby dawać nadzieję, kupiliśmy dzwon zwycięzcy. Dzięki niemu na oddziale słychać, że ktoś pokonał chorobę. Dzieci słyszą, że warto walczyć. Pomimo tego, że wszystko boli, że są wymioty, że wypadają włosy, a czasem nawet paznokcie. Chcemy żeby dzieci wiedziały, że to może kiedyś przeminąć. Gdy lekarz informuje kogoś, że to już koniec leczenia, wtedy właśnie dzieci podchodzą i dzwonią. Otrzymują od nas  słonika na szczęście. Oczywiście nie zawsze mamy  happy end. Zdarzają się nawroty i walka zaczyna się od nowa.

Zna pani takich małych wojowników?

– Zbyt wielu. Jedną z najdzielniejszych wojowniczek, jaką pamiętam, była Karolinka. Nie ma jej już z nami. Zachorowała, gdy miała 6 lat, odeszła kiedy skończyła 15. Większość jej życia to nieustanna walka. Karolinka spędzała te wszystkie lata ze swoją mamą na szpitalnym oddziale. To tak często jest – jeden z rodziców opiekuje się chorym dzieckiem w szpitalu, drugi pozostaje w domu, często z rodzeństwem. Pamiętam mamę Gabrysi. Urodziła drugą córeczkę. Musiała zostawić niemowlaka w domu z mężem, a sama z Gabrysią zamknęła się na oddziale na ponad miesiąc. Nie widziała wtedy swojego nowo narodzonego dziecka. To, przez co przeszła ta rodzina – to piekło. Dzieliło ich od siebie ponad 100 kilometrów. Na szczęście ta historia dobrze się skończyła. 

Ilu wolontariuszy skupia obecnie stowarzyszenie? Są osoby, które pomagają stale i przy okazji konkretnych wydarzeń?

– Stałych, najbardziej zaangażowanych wolontariuszy jest dwunastu. W czasie akcji zgłasza się do nas wiele osób, które oferują pomoc. Pamiętajmy, że czasem ludzie nie są w stanie psychicznie przełamać swojego strachu i wejść na oddział z chorymi dziećmi. Uczestniczą w akcjach poza szpitalami: piknikach, koncertach, pakowaniu paczek. Ja to rozumiem i szanuję. Na oddział zabieramy raczej pełnoletnich wolontariuszy.  Czasami pacjenci czują się niekomfortowo, kiedy ktoś ma je oglądać w złym stanie. Staramy się pokonać te wszystkie bariery uśmiechem. Nasz wolontariat to praca fizyczna. Te wszystkie paczki trzeba zapakować, przewieźć, rozwieźć, rozdać. Organizujemy pikniki, koncerty, stragany. Przy okazji, żeby rozweselić dzieci, tańczymy, śpiewamy. Sprawiamy radość na ich twarzach. Proszę nie myśleć, że tylko drogie podarunki sprawiają radość. Czasem to zwykły bidon z ulubioną księżniczką. 

Zdarzały się nietypowe marzenia?

– Nawet jeśli coś wydaje się trudne do spełnienia, robimy wszystko, dosłownie stajemy na rzęsach, żeby marzenie spełnić. Rok temu chłopiec w ciężkim stanie wymarzył sobie buty sportowe. Chciał je założyć, kiedy wyzdrowieje. Jego mama powiedziała nam, że jej syn już nigdy nie założy takich butów, ale jeszcze jest na tyle świadomy, żeby je zobaczyć. Buty były w ciągu pięciu godzin u tego malucha. Zdążył je jeszcze dotknąć. To są momenty, gdy radość miesza się ze straszliwym smutkiem. Pamiętam małą Patrycję. Jej już też z nami nie ma. Uwielbiała jeden z zespołów muzycznych. Jej mama zgłosiła się do mnie. Zapytała: Jak nie Pani, to kto? I my sprowadziliśmy ten zespół, zaśpiewał dla Patrycji. 

Skąd bierzecie siłę, żeby się z tym wszystkim mierzyć? 

Mam wspaniałą rodzinę. Zdrowe dzieci. Kocham je nad życie i są moją największą radością. Widząc ich uśmiechy i to,  że są zdrowe, jestem silna. Równocześnie mam świadomość, że w przypadku tragedii najważniejsze jest nie być samemu. Dlatego chcę być tym kimś, który daje siłę ludziom dotkniętym dramatem. Możemy sprawić, aby ich dzień był choć odrobinę lżejszy. 

Udostępnij: Facebook Twitter