Piotr Biskupski: Dyrektor szkoły muzycznej powiedział mi, że kaktus mu wyrośnie, jak będę grał na perkusji

Piotr Biskupski podczas koncertu jubileuszowego w Miejskim Centrum Kultury/ Fot. Dariusz Gackowski

– Mistrzowie podchodzili i mówili: Słuchaj, fajnie grasz na tych bębnach, czy chciałbyś ze mną popracować? – wspomina Piotr Biskupski, perkusista jazzowy, profesor Akademii Muzycznej w Bydgoszczy obchodzący niedawno 40-lecia pracy zawodowej

Roman Laudański – W jakim rytmie żyje Bydgoszcz?

Piotr Biskupski – Taki wizjoner jak Andrzej Szwalbe przeczuwał rytm miasta. Według niego Bydgoszcz miała tętnić instytucjami muzycznymi i tak właśnie jest. Rytm edukacyjny nadaje Zespół Szkół Muzycznych, Akademia Muzyczna, Filharmonia Pomorska i rozbudowująca się Opera Nova. Ponadto Miejskie Centrum Kultury. Mniej jest scen alternatywnych czy domów kultury, które kiedyś działały zdecydowanie prężniej.

Elementów rozproszonych, a jednocześnie spajających miasto jest dużo, dlatego to rytm różnoraki. Przeciwko żadnemu nie występuję, a jednocześni żadnego przesadnie nie hołubię. Naturalną koleją rzeczy jest to, że kiedy przekracza się pewien próg doświadczenia, to siłą rzeczy do pewnych miejsc nie wchodzi się już jako wykonawca, a w innych bywa się częściej. Powtarzam studentom, że miejsca w których muzykowałem przed laty, teraz są dla nich.

– A tych chyba w Bydgoszczy nie brakuje?

– Powiem rzecz niepopularną, radzę studentom, żeby siebie szanowali. Bardzo często traktuje się zawód muzyka lekceważąco, na zasadzie: „niech coś zagrają”. No nie. Często otwarcie jakiejś instytucji rozpisane jest szczegółowo na wszystkie elementy. Tylko prawie wszystkie są płatne, a muzyków prosi się, żeby zagrali. Nie! Nawet jeśli coś jest tylko symbolicznie biletowane lub ograniczone w dostępie, to ludzie mają do tego szacunek i z natury uznają, że warto jest się tym zainteresować.

– Hasło: grajta co chceta, byleby za darmo?

– Oczekiwałbym obustronnego szacunku. Ci, co są na scenie, również swoim wyglądem traktują z szacunkiem publiczność szanującą wykonawców. Oczywiście inaczej jest w klubie, inaczej w operze czy filharmonii. Choć różnie z tym bywa. Obserwuję to bez większych emocji. To są konwenanse, ale dobrze byłoby coś z nich zachować.

– Bardzo dobrym pomysłem jest wspólne muzykowanie studentów i wykładowców w ramach Akademii Jazzu w MCK.

– To bardzo dobry pomysł, próbowałem zintensyfikować ten pomysł w ramach koncertów akademickich.

– Wychowaliście odbiorców. Na koncerty przychodzi coraz więcej ludzi.

– Jak najbardziej. Podam swój przykład. W ramach emigracji kulturalno-zarobkowej od kilku lat prowadzę cykl koncertów edukacyjnych w Warszawie. Uważam, że kontakt ze znakomitymi artystami może wpłynąć na tak rozleniwionych, zbombardowanych wszystkimi bodźcami młodych ludzi. Wysoka półka wykonawców może sprawić, że odbiorcom otworzą się szeroko oczy. Oczywiście takie spotkanie nie może być nudną opowieścią z przymusu. Jeśli robi się to dobrze i w pigułce, można osiągnąć sukces. Pamiętam, że na pierwszym koncercie połowa sali siedziała z komórkami w ręce. Po trzech latach koncertowania nikt już nawet nie wyciąga telefonu. W dzisiejszych czasach uznaję to za sukces. Dziś najtrudniej wygenerować od młodego pokolenia skupienie. Są rozkojarzeni i niecierpliwi, ale trzeba próbować do nich dotrzeć i wyleczyć ich z tego.

– Jaką muzyką można tego dokonać?

– W zasadzie każdą. To nie musi być jazz. Nie ograniczam się w tej materii, co wynika z mojego dorobku artystycznego. Poruszam się po wszystkich stylach muzycznych, łącznie z tzw. muzyką poważną, bo przecież takie kończyłem studia. Przysłowiowe hasło: „Jazz jest trudny” lub „Nie pójdę do filharmonii, bo nie rozumiem takiej muzyki” naprawdę trzeba dobrze ubrać. Dziś ludzie znają bardzo dużo nagłówków, ale nie znają treści merytoryczne. Dlatego trochę łopatologicznie trzeba im to opowiedzieć i zachęcić.

Festiwal Rytmu i Sztuki Perkusyjnej rozpocząłem od muzyki, w której rytm wydaje się najbardziej elementarny i podstawowy. Odpowiednio podana muzyka wzbudzi zainteresowanie u odbiorców, którzy na żywo zetkną się z wykonawcami. Dziś można zauważyć próby pójścia na skróty, bo skoro w internecie jest wszystko, to po co im o tym opowiadać. Nic bardziej mylnego. Prowadzę najróżniejsze kursy mistrzowskie dla studentów czy uczniów szkół muzycznych. Nic nie jest w stanie zastąpić kontaktu. Mogą dotknąć, złapać i zapytać. To powrót do korzeni. Przecież tak kiedyś wyglądały relacje mistrz – uczeń. Kiedyś poprowadziłem audycję dla uniwersytetu trzeciego wieku. Mogłoby się wydawać, że będzie problem z dotarciem do tych osób. Tymczasem oni wyszli zachwyceni. Mówili, że mają już dosyć wykładów o geriatrii, bo przecież oni to wszystko wiedzą. Czasem ktoś mnie pyta, czy poradzę sobie z taką czy inną grupą wiekową. Tak, poradzę sobie. Muzyka sobie poradzi.

– Do czego potrzebujemy muzyki?

– Powiem przekornie: potrzebujemy muzyki, ale mniej niż ona nas. Rozmawiamy w sympatycznej kawiarni, od czasu do czasu pracuje młynek do kawy, ale w tle nieustannie snuje się jakaś muzyka. Mogę się założyć, że nawet w toalecie byłoby ją słychać. Chciałoby się mieć chwilę oddechu, żeby tej muzyki nie było. To jest tak, jak gdyby ktoś bez przerwy do mnie mówił. Szlag by mnie trafił, miałbym dość. Albo ktoś mówi: podyskutujemy, a dyskusja będzie polegała na tym, że tylko ja będę monologował, a jemu nie dam dojść do głosu. Problem z muzyką widzę taki. Możemy pójść do przemysłowej piekarni, gdzie jest bardzo dużo w miarę taniego pieczywa średniej jakości. Wszystko jest dostępne. Tylko słabo smakuje. A jak ktoś zaproponuje nam domowy wypiek na świetnej mące, to jeśli ktoś chce spróbować, poczuć różnicę, to z muzyką jest podobnie. Trzeba zrobić sobie opakowanie do muzyki. Dziś ludzie słuchają muzyki w telefonie. Słyszą muzykę, ale jej nie słuchają. To nie ma nic wspólnego ze słuchaniem. Kiedyś podczas grupowego wykładu zrobiłem atmosferę i poprosiłem młodych ludzi, żeby posłuchali muzyki. Skończyło się na tym, że dwie osoby na koniec się rozpłakały. Dlaczego? Bo wyłączyli wszystkie bodźce, które mogły ich rozpraszać. Możemy rozmawiać w spokojnym miejscu lub pójść do hałaśliwego pubu, gdzie będziemy musieli się przekrzykiwać. Co wyniesiemy z takiego spotkania? Uważam, że dźwięków muzycznych wszędzie jest za dużo. Dobrze jest się od nich odseparować, a czasami pójść posłuchać dobrej muzyki.

– Nowy gmach Akademii Muzycznej stworzy kolejną przestrzeń koncertową w mieście?

– Myślę, że tak, ale przecież muzykę i miejsce tworzą ludzie. Na Zachodzie są zaniedbane, obskurne kluby muzyczne, które od lat nie widziały remontu. Trochę to odstręcza, ale na brudnych ścianach widzą plakaty i zdjęcia największych sław występujących w tym miejscu. I zastanawiasz się, czy na te połamane stołki chcieli przychodzić ludzie? No tak. A czy w takim miejscu chcieli występować muzycy z najwyższej półki? Tak! Bo to jest atmosfera miejsca tworząca się latami. Można stworzyć dobrą atmosferę i przyciągnąć tłum ludzi nawet na ulicy. Tylko to musi być szczere i oryginalne. Natomiast z powodu niecierpliwości dużo jest pajacowania i powierzchowności. „Róbmy swoje”, jak radził Wojtek Młynarski. Przecież na koncerty do „Szpulki” w emceku nie przychodzą słuchacze z Różopola w Myślęcinku. To są inni ludzie. Nie ma co oczekiwać tłumnego zainteresowania. Rynek muzyczny bardzo się podzielił.

Nigdy nie byłem przyzwyczajony do wielkoformatowych koncertów. Kilkakrotnie mogłem uczestniczyć w wydarzeniach, które zaczynały się dostarczeniem wykonawców taksówkami, żebyśmy mogli przebić się przez tłum wielbicieli śpiewającej dziewczyny. Tak było, kiedy nagrywałem płytę z Kasią Kowalską. Wtedy poczułem się jak zapasowy muzyk z Rolling Stonesów czy Beatlesów, bo nie mogłem swobodnie dojść do drzwi.  To swoisty świat i odbiorca. Niejednokrotnie spotykałem się z tym, że wykonawcy zespołów robią produkcję muzyczną dla mas. A ci sami muzycy, potrafią spotkać się wieczorem w klubie i stają się kompletnie innymi ludźmi. Dr Jekyll i Mr Hyde. Okazuje się, że wcześniej grali w przedsiębiorstwie do wykonywania pracy muzycznej, show-business, ale ich umiejętności, wrażliwość są znacznie szersze. Mogą się znaleźć w innym anturażu. I to jest piękne!

– Młodzi chcą się uczyć gry na perkusji? Czy to łatwy instrument?

–  Żaden nie jest najłatwiejszy. Młodzi chcą się uczyć, ale chcieliby na skróty dojść do sukcesu finansowo- popularnościowego. Chcieliby jak najszybciej robić karierę. A rynek jest coraz ciaśniejszy, bo grających jest coraz więcej. Mam nadzieję, że nikt nie będzie mnie podejrzewał o radykalne skłonności, ale w wielu innych dziedzinach organizowane są konkursy. Są obostrzenia sprawdzające kwalifikacje. Osoba pisząca książkę oceniana jest przez środowisko literatów…

– Z tym, że dzisiaj więcej osób pisze książki niż je czyta.

– My nie mamy związków zawodowych. Pseudowykonawstwo nikomu nie szkodzi. Dlatego trudno zatrzymać falę ludzi z niewielkimi umiejętnościami. Umiejętności rynkowo – socjologicznego pozoranctwa kupowane są przez ludzi. Ludzie mogą się na mnie obrażać, ale nie pozostaje mi nic innego, jak proponować coś swojego i wiedzieć, że dla kogoś to będzie przyjazne. Przypomnę, że kilkadziesiąt lat temu, żeby księgowa wypłaciła pieniądze za koncert, trzeba było najpierw przejść weryfikację. Sam – mimo skończenia studiów – musiałem się jej poddać i to najwyższej weryfikacji. Dzięki temu księgowa wypłacała mi najwyższą stawkę. Dzisiaj tego nie ma, a ci, co mniej umieją, mają już wielkie stawki za swoje wykonania. Nie zazdroszczę. Rynek jest wolny. Jak ktoś płaci za gorsze wykonania, to trudno mieć do niego pretensje.

– Niedawno obchodził pan 40-lecie pracy zawodowej, jak wyglądała pana kariera?

– Nie śmiałbym zareklamować sam siebie. Jestem z pokolenia, które odebrało inne wychowanie. Czekałem, aż ktoś pozytywnie się o mnie wyrazi. Dziś żyjemy w czasach mniejszego poczucia wstydu. Ktoś jeszcze nie zagrał żadnego dźwięku, a już w mediach społecznościowych napisał, jaki to jego koncert będzie wspaniały, a głupkami będą ci, którzy na niego nie przyjdą. W moim pokoleniu grało się koncert i czekało, aż ktoś sensowny napisze pozytywną recenzję. Podczas studiów i po nich, po sukcesach koncertowych, ocenie znakomitych muzyków dostawało się niewymuszoną propozycję wspólnego grania, wejścia na profesjonalne deski koncertowe. Mistrzowie podchodzili i mówili: „słuchaj, fajnie grasz na tych bębnach, czy chciałbyś ze mną popracować?” I to była propozycja pracy. Młodemu człowiekowi uginały się nogi. Gdyby dziś padła taka propozycja, to młody człowiek natychmiast zapytałby: „za ile”? Myśmy wtedy nie pytali za ile, ani ile będzie prób i kiedy na nie przyjechać do Warszawy. Pasja połączona była z szacunkiem dla autorytetów. Schlebiało nam, że taki człowieka zaprasza cię do pracy. To zmieniło się w sferze koncertowej, a także w strukturach akademickich.

Za moich czasów trzy razy więcej chętnych niż było miejsc marzyło o dostaniu się na studia. Komisja wybierała najlepszych. Dziś inaczej wygląda sito naboru. Za moich czasów nie można było zdawać na studia muzyczne jeśli nie miało się matury z liceum muzycznego. Dziś jest inaczej i to na wielu uczelniach. Trzeba zaakceptować, że to się zmieniło. Dziś, wbrew pozorem, trudniej jest uczyć. Kiedyś można było z natury wymagać. Skoro zdecydowaliśmy się ich przyjąć, to powinniśmy zrobić więcej, żeby wypuścić się na odpowiednim poziomie.

– Perkusja była u pana świadomym wyborem?

– Była wyborem, ale późniejszym. Mieszkaliśmy przy ulicy Kołłątaja, tuż przy Zespole Szkół Muzycznych. Rodzice chcieli zapisać moją starszą siostrę do szkoły, miała uczyć się gry na skrzypcach. A dyrektorka zaproponowała fortepian, na co ojciec się nie zgodził. To rodzice jej nie posłali. Po miesiącu szkoła zmiękła, przyjęli siostrę. Urodziłem się kilka lat później, a pani dyrektor szkoły muzycznej „kupiła” mnie już w wózku, bo powiedziała: „a on będzie grał na skrzypcach”. Uczyłem się gry na skrzypcach przez siedem lat. Przyznam, że pod koniec, z roku na rok coraz mniej chciało mi się ćwiczyć na skrzypcach. A nad salą skrzypiec była sala perkusji. Słyszałem perkusję przez strop i ona mnie bardziej przekonywała. Z pewnymi problemami się tam dostałem. Dyrektor powiedział, że jak będę grał na perkusji, to jemu wyrośnie kaktus na ręce. Myślę, że dziś na jego pomniku na cmentarzu rosną kaktusy. Ale nic samo się nie dzieje. Nie ukrywam, że pasja była wielka i jest do dzisiaj. Mnie nadal chce się ćwiczyć i grać. Władze uczelni chciały wstawić mi do sali biurko i fotel, nie zgodziłem się, bo zawsze prowadzę zajęcia zza instrumentu. Lubię to robić, zresztą nie tylko to. Nie jestem ofiarą złożoną na ołtarzu muzyki. Nie zajmuję się tylko muzyką.

– To czym jeszcze zajmuje się artysta Piotr Biskupski?

– Młotek, gwoździe, murowanie, ogród, renowacja starych mebli, instrumentów. Jest bardzo wiele ciekawych aktywności w życiu. Kiedy będę zamożny, no już nie będę, to zajmę się renowacją starych samochodów. Sprawia mi to przyjemność. Wszystko powiązane jest  muzyką. Każdy element spotkania z drugim człowiekiem jest rodzajem inspiracji. Czasem młodzi ludzie mnie pytają: „a skąd pan profesor ma takie inspiracje”? „Na pewno nie z telefonu” – odpowiadam. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, jak potwornym ograniczeniem jest telefon. Radzę im: „spróbujcie odłożyć telefon i zróbcie coś innego”. Np. renowację starego instrumentu. Jeden ją zaczął, ale znudzony nie skończył. Czasem ich pytam: „czym się interesujesz”? Przeważnie widzę wzruszenie ramionami. To przerażające, bo o czym mam z takim młodym człowiekiem rozmawiać? Nie widzę żadnej iskry. Przeważnie mówią, że interesują się internetem. Ale czym w internecie? „Nie wiem” – odpowiadają.

– W ramach innych zainteresować obecny był sport?

– Tak, od małego byłem łyżwiarzem figurowym w „Polonii”. Przez trzy lata kręciłem piruety w sekcji młodzików. W połowie drugiej klasy szkoły muzycznej zrezygnowałem, bo rodzice sugerowali, że jazdę i grę trudno będzie połączyć. Powiem, że po tak intensywnej jeździe umiejętność ta zostaje do końca życia. Dziś po kontuzjach ortopedycznych już tego nie mogę robić, ale tu anegdota. Kiedyś przez dłuższy czas graliśmy z kolegami w bardzo ekskluzywnym hotelu w Dubaju. Koncerty jazzowe, smokingi. Zostaliśmy zaproszeni na kryte lodowisko. Miejscowi oczywiście poszli na lód w swoich długich szatach, a jak ja im śmignąłem, to czułem, że będę ich trenerem. (śmiech).

A cała reszta, to normalna młodzieńcza ruchliwość: amatorskie rowery czy piłka. Dziś dowiaduję się od młodych, że oni nie grają w piłkę, na rower wybierają się czasami. Tymczasem bycie czynnym muzykiem wymaga przynajmniej dostatecznej sprawności fizycznej.

– Bo koncertowanie to wbrew pozorom ciężka praca.

– Nie można szukając ratunku obchodzić głównego toru. Przecież jedynym instrumentem, który gra na instrumencie jestem ja. To, że weźmiesz pałki, smyczek, kostkę, to nic. Instrument sam z siebie nie gra. Jak tu jest niedowład, a właściwie młodzieńczy paraliż, a ludzie skarżą się, że nie potrafią przebierać palcami, to przypominam, że nie będzie łatwo.

– A co z samochodami? Wymarzone auto?

– Na sześćdziesiąte urodziny dostałem od żony fajny prezent. Jazdę po torze wyścigowym w Poznaniu. Adrenalina była wielka. Jako typowy chłopiec w krótkich spodniach mam dwa ulubione samochody. Pierwsze, które posiadam, a drugie, którego nie posiadam. To, którego nie mam, to przysłowiowe porsche, najlepiej starszy model. A jeżdżę suvem, z którego bardzo się cieszę.

– Bydgoszczanin?

– Z krwi i kości. Podobnie jak dziadek i ojciec z linii po mieczu.

– Jak patrzy pan na miasto? Nie szukał pan kariery w Warszawie?

– Mieszkałem tam przez kilka lat, miałem tam wtedy dużo pracy: nagrań, programów telewizyjnych, nagrywania płyt. Nie chciałem tam mieszkać, bo dla mnie było to miasto niczyje. Mieszka tam tak wielu ludzi napływowych, którzy nie mają szacunku do struktury miasta. Oni są tam gościnnie i nic za bardzo ich nie interesuje.

Na Bydgoszcz patrzę już z perspektywy swojego wieku. Pamiętam, jak przed laty było tu słabo i szaro. Patrzę na miasto oczami ludzi spotkanych np. podczas Drums Fusion czy innych festiwali. Siadamy na barce, a Amerykanie mówią: jak wy tu macie pięknie! No to chyba warto docenić to, co człowiek ma, bo czasami tego nie widzimy. Proponuję przejść się wieczorem po mieście, kiedy już jest pustawo, trochę zadrzeć głowę, to zupełnie inaczej spojrzymy na wyremontowane kamienice. Zresztą wizualnie bardzo poprawiło się w całej Polsce. Z powodu pracy zjeździłem pół świata albo więcej, a dla przyjemności – naszym rodzinnym miejscem są jednak Włochy, do których najczęściej jeździmy. Wystarczy porównać stan czystości we włoskich miastach, a u nas, to jest niebo i ziemia. Poprzez taką perspektywę można docenić to, co człowiek ma. Kilka lat temu Bydgoskie Towarzystwo Naukowe zaprosiło mnie do współpracy. Są tam reprezentanci wszystkich bydgoskich uczelni. To dla mnie nobilitacja. Dowiaduję się, jak ich oczami spojrzeć na wiele bydgoskich spraw. Są to struktury społeczne. Gdyby ktoś zapytał, po co to robię, to po to, żeby poznać innych ludzi. Trochę to uszlachetnia i uniemożliwia zamknięcie w jednym światku.

Nie wymagam, żeby osoby reprezentujące inne gałęzie nauki znały się na muzyce, ale warto spojrzeć na muzykę ich oczami, żeby lepiej dotrzeć do odbiorcy. Bardzo to pouczające. Mój dziadek, Wincenty Biskupski był przed wojną dyrektorem banku PKO. Był niezwykle obowiązkowy. Wtedy inaczej postrzegało się powinność. Dziadek, dyrektor państwowego banku, mimo ciężkiego przeziębienia przychodził do pracy, bo nie wyobrażał sobie, że może zabraknąć go w pracy. Nie po to o tym mówię, żeby to był wzorzec.

– Ma pan swoje ulubione miejsca w mieście?

– Skoro urodziłem się przy ulicy Kołłątaja, to po muzycznym tyglu jeździłem już na rowerku „Bobo”. Jak mnie będzie stać, to kupię starą willę na Sielance, bo to również moje ulubione miejsce. Lubię centrum. Poza tym przez jakiś czas mieszkałem na Szwederowie. Specyficzne miejsce, ale jak już zaakceptują cię miejscowi, to już się nic nie dzieje. Śmieję się, że kiedy jako dziecko chodziłem z tatą na treningi łyżwiarskie, to szliśmy na koniec Bydgoszczy, bo miasto kończyło się za rzeźnią. Przez lata perspektywa świata bardzo mi się poszerzyła. A na osiedlu Leśnym, przy Sułkowskiego, rosło żyto. Z drugiej strony docenia się to, co jest – plusy i minusy rzeczywistości. Warto mieć w pamięci to, co było. Dziwi mnie, że niektórzy zupełnie zapominają o przeszłości. Dziś studenci mówią: „za pana czasów było łatwiej”.  Odpowiadam im: „rozpocząłem studia w Poznaniu w 1980 roku. Za rok wprowadzono stan wojenny. Po chleb i pół kostki masła stało się w kolejkach. Mówię studentom: nie życzę wam tego. Nie potraficie sobie tego wyobrazić. Ta rzeczywistość polityczna spowodowała, że w 1980 roku, jako student wysoko oceniany w pierwszym semestrze, miałem jechać studiować dalej w Stanach Zjednoczonych. Tylko nieoczekiwanie w telewizji pojawił się generał w przyciemnianych okularach i zakomunikował mi, że nigdzie nie pojadę. Pasja i inne rzeczy związane są z charakterem, że mimo niepowodzeń lub przeszkód losu idzie się dalej. Nie chcę, żeby to wróciło. Dziś trudno kogoś skrytykować, bo zaraz popada w marazm lub ma problemy depresyjne. A przecież ten zawód wymaga ciągłej konfrontacji. Publiczność zapłaciła za bilet, to ty musisz wyjść i zagrać najpiękniej jak potrafisz. Kogo to interesuje, że ty się źle czujesz? Musisz grać.

Jubileusz w Miejskim Centrum Kultury. Fot. Dariusz Gackowski

Piotr Biskupski: – Niestety, jest cała masa artystów, których nie zdążyłem już zaprosić na swój koncert jubileuszowy: Tomek Stańko, Zbyszek Namysłowski, Wojtek Karolak, Tomek Szukalski.
Grałem z Edytą Geppert, Hanną Banaszak, Kasią Kowalską, Ireną Santor, Jackiem Kaczmarskim. To bardzo duży rozrzut. Przez ponad 30 lat gram z Włodkiem Nahornym. Także z Januszem Stroblem. Z klasyki z Vadimem Brodskim, Andrzejem Kulką. Ktoś zapyta, ale jak z Andrzejem Kulką?! No tak, to jest umiejętność wykorzystania wszechstronnego wykształcenia. Poradzę sobie zarówno w orkiestrze kameralnej poważnej filharmonii, mogę też zagrać jazz i nagrać płytę popową. Taka wszechstronność pomaga dobrze egzystować na rynku, bo nic mi się nie nudzi.
Nagrałem około 60 płyt. Studenci nie mogli uwierzyć. Puściłem im kiedyś nagranie z lat 80-tych. Zapytali: „a ile miał pan wtedy lat”? Odpowiedziałem: „tyle co wy teraz, tylko ja ćwiczyłem”. Przecież to się znikąd nie bierze. Przyszedł ktoś znaczny i zaprosił cię do grania. W Poznaniu rozpocząłem pracę w big bandzie prowadzonym przez Wiesława Pieregorólkę, graliśmy z Andrzejem Rosiewczem, a za chwilę były festiwale w Sopocie, Opolu, czyli użytkowe, orkiestrowe granie. Zasmakowałem wszystkiego, nawet przez trzy miesiące byłem w zespole w rewii cyrkowej w Monachium. Ktoś powie: nie ma się czym chwalić, ale i nie ma się czego wstydzić. Graliśmy najlepiej, jak potrafiliśmy. Student pyta, czy może grać w zespole bluesowym. Odpowiadam: tak, ale czy ty to umiesz robić? To wcale nie jest takie proste.
Na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat poruszałem się w najróżniejszych przestrzeniach i poruszam się dalej.

Zapisz się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!

Udostępnij: Facebook Twitter