O literaturze, terapii, życiu i śmierci  – z Ryszardem Częstochowskim

Ryszard Częstochowski / Fot. B. Witkowski/UMB

– Na dobrą starość musi być zdrowie, a ja go nie mam. Zdrowa starość byłaby chyba w porządku – mówi Ryszard Częstochowski, pisarz, terapeuta, członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, oddział warszawski

Ryszard Częstochowski: – Zacznę od tego, że po otrzymaniu medalu Zasłużony Kulturze „Gloria Artis” w audycji radiowej powiedziałem, iż prędzej spodziewałbym się uhonorowania przez Ministerstwo Zdrowia za moją działalność terapeutyczną niż z Ministerstwa Kultury za pisanie… Zauważ, że ledwo dożyłem. Wiele razy wcześniej byłem nominowany, ale za poprzedniej władzy nie miałem szansy na nic. I cieszę się, że nic nie dali. Widziałem jak koledzy identyfikujący się z tamtą partią byli drukowani i wyróżniani. Krew mnie zalewała, ale dzięki temu stałem się ostatnim niezłomnym!

Roman Laudański: – Gratulujemy wyróżnienia! Opowiedz, o swojej drodze do „Monaru”.

– Pierwsza brygada hipisów w Polsce, to był m.in. „Pies”, czyli Ryszard Terlecki. Za czasów hipisowskich bardzo chwalony. To była ostra, fajna brygada artystyczna, a nie jakieś tam ćpuny. Spotkałem się z nimi tylko raz w Krakowie. A swoją drogą nie rozumiem, jak można przejść taką metamorfozę, jak w przypadku „Psa”. Hipis to jest zaprzeczenie PiS-u. Wolność, swoboda, co to ma wspólnego z tą partią?! My mieliśmy swoją grupę w Bydgoszczy. PRL to było dla mnie więzienie. A kiedy generał wprowadził stan wojenny, myślałem, że to dla mnie koniec życia. Wielu moich kolegów zrobiło sobie wtedy tzw. złoty strzał…

– Czyli przedawkowali narkotyk.

– Myśleli, że to już koniec, że tu już będzie Związek Radziecki. Jakimś cudem to się odwróciło, jak teraz z rządami poprzedniej władzy, która według części Polaków miała trwać do końca świata. W PRL-u było podobne myślenie: trzeba szybko stąd uciekać!

TERAPIA

– Pamiętasz moment, kiedy odchodzisz od narkotyków i stajesz się terapeutą?

– Życie to zbieg okoliczności i przypadków. Wysiadało mi zdrowie, trafiłem do szpitala na Wolskiej. Starszy brat wszystko pozałatwiał, trafiłem do „Kotana”, Marka Kotańskiego, który prowadził ośrodek „Monaru”. On miał dar zaglądania ludziom w głąb duszy. Popatrzył na mnie i wiedział, że ma człowieka do prowadzenia „Monaru” w Bydgoszczy.

– Marek Kotański szukał takich – wybacz określenie -„apostołów”?

– I znalazł więcej niż dwunastu, bo ośrodki „Monaru” są dziś w każdym większym mieście. A na początku był tylko Głosków. To były piękne, partyzanckie czasy. Przechodziłem z jednej strony barykady na drugą. Nie byłem jedyny. „Kotan” był geniuszem, spojrzał na człowieka i zaraz wszystko wiedział. Urodzony psycholog.

– W 1985 roku stajesz przed swoimi kolegami i namawiasz ich do wyjścia z nałogu?

– Musiało minąć trochę czasu, żeby uwierzyli. To jak ze zmartwychwstaniem Chrystusa. Nie wszyscy od razu uwierzyli.

– Ćpanie już cię nie ciągnęło?

– Najgłupszy wiek to 15-16 lat, wielu młodych niszczy wtedy swoje życie. Dziś niszczą ich komputery. Kiedy wróciłem do Bydgoszczy musiałem nagłośnić, że „Monar” jest w mieście. W Radiu PiK natknąłem się na Norberta Krawczyka, który zabrał mnie od razu do studia na szybki wywiad. Zapowiedziałem, że czekam i pomagam. Najpierw potrzebowałem pomocy kilku osób przy remoncie obiektu. Zaapelowałem i zjawiło się dwieście osób! Taki był wtedy duch w narodzie! Ich zapał został wykorzystany w Teatrze Czystych Serc, nazwę wymyślił „Kotan”. Irek Kałamaja w „Medyku” robił studio ruchu. Zagospodarował młodzież. W 1986 roku zrobiliśmy słynny happening „Śmierć narkomanki”. Odbył się na placu Wolności. Nasza aktorka na oczach ludzi odegrała śmierć z przedawkowania, widzowie myśleli, że to dzieje się naprawdę. Ukartowaliśmy rzecz tak, że zaraz podjechało pogotowie, pojawiła się telewizja, czyli Wojciech „Szczapa” Romanowski z kamerą. Zrobił materiał, który od razu kupił „Teleexpress”, program „5, 10, 15” i wielu ludzi mogło to zobaczyć.

– Jakie są statystyki tych, którzy wychodzą z narkotyków?

– Może 20. procentom to się udaje. Kiedy wróciłem do Bydgoszczy, to narkomania była wtedy w mieście malutka. Owszem, był duży szum, ale tak naprawdę na całe miasto było może 300 konsumentów „kompotu”, choć „kompot” to warszawska nazwa polskiej heroiny. U nas mówiło się hera, a za warszawskim „kompotem” nie przepadaliśmy. W Bydgoszczy to były dzieciaki z placu Wolności: licealiści z „plastyka” oraz z „Sorbony”, czyli „Jedynki”. To były dzieci z dobrych domów. Najciekawsze świata. Garstka. Trzy lata temu, pod koniec mojej pracy rozmawiałem z koleżeństwem z narkotykowej sekcji, mówili, że w Bydgoszczy mamy około ośmiu tysięcy. Minimum. Nie ma heroiny. Dopalacze są najgorsze, choć ich jest już coraz mniej. Najgorsza jest amfa (amfetamina), trucizna wywołująca schizofrenię. Obecna niby „trawka”, to też nie jest „trawka”. Oszustwo, które nie jest wyhodowane w doniczce jak czyste ziele, tylko podrasowane i nasączone jakimś paskudztwem byle mocno kopało. Nikt mi nie powie, że marihuana kupowana na dziko jest nieszkodliwa.

PISANIE

– Skoro byłeś tak bardzo zaangażowany w sprawy, o których rozmawialiśmy, to skąd pisanie w twoim życiu?

– Pisanie było wcześniej. Zacząłem w czasach licealnych. Jako człowiek daleki od szablonów byłem w grupie poszukującej dobrej literatury. Czytaliśmy Hermanna Hesse, Witkacego, Huxley’a. Interesowały nas poszukiwania transcendentalne. Kiedy czytasz taką literaturę, to musisz spróbować, jak to jest naprawdę. Ulubionym poetą bitników był Allen Ginsberg, którego nasza redakcja („Kwartalnika Artystycznego”) ściągnęła do Bydgoszczy. Nieprawdopodobne wydarzenie! 

– Spotkanie odbyło się w „Węgliszku”.

– Po spotkaniu idziemy razem przez Stary Rynek, a ja myślę, że to jakiś sen! Idol mojej młodości z lat 70. idzie obok mnie i rozmawiamy. On był już wtedy grzecznym staruszkiem, tak jak ja teraz. Jego „Skowyt” był elementarzem, czytali go wszyscy. Nim ukazał się oficjalnie, krążył jako przekład podziemny. Komuniści byli głupi, bo Ginsberg był lewicowcem, a oni go nienawidzili, bo Amerykanin.

– Popatrz, ile w PRL-u wyrządzono krzywdy całej literaturze emigracyjnej, która nie mogła zaistnieć w kraju. Książki związanego z Bydgoszczą Tadeusza Nowakowskiego, proza i dzienniki Gustawa Herlinga-Grudzińskiego…

-…korespondowałem z nim i rozmawiałem przez telefon. Do dziś pamiętam jego głos!

– Kto dziś jeszcze czyta takie książki?

– Moja młodość to teatr i literatura. Narkotyki były marginalne. Dziś u młodych jest odwrotnie: narkotyki są priorytetem, a obok jest muza, ale nie The Doors, Jimi Hendrix czy Janis Joplin.

– Przepraszam, ale ci wykonawcy dla młodych to już prehistoria. Może to my jesteśmy dziadersami, którzy słuchają jeszcze starych kawałków?

– Kiedy byłem dzieckiem, ojciec słuchał Jerzego Połomskiego i Irenę Santor. Mnie przy tym wtedy też wykrzywiało (śmiech). Połomski do dziś mnie wykrzywia, ale Santor – prawie naszą krajankę, bo z Solca Kujawskiego, akceptuję. Natomiast są ciągle młodzi, fajni studenci, którzy zachwycą się Kafką czy Witkacym. I nie przeszkadza im, że to powstało w innym pokoleniu. Czasami bunt wynika tylko z różnicy pokoleń. Młodzi od razu nastawiają się na „nie”, bo to stworzyli dziadersi czy boomersi. Inteligentni się wgłębią, ale – przyznaję – mamy do czynienia z coraz niższym poziomem… Brak oczytania jest przerażający. My mówimy wspólnymi kodami, nie musimy tłumaczyć, kim był np. Gustaw Herling – Grudziński. Rozumiemy się w pół słowa. Zapytałem kiedyś jednego z profesorów: kogo wypuszczacie z tej uczelni? Odpowiedział: Rysiek, gdybym był ortodoksem, to nie miałbym z kim pracować. Wszyscy by oblali.

– Wróćmy do twojego pisania.

– Wzięło się z czytania. Czytając dobrą literaturę pozazdrościłem autorom i postanowiłem, że i ja spróbuję. Pierwsza sztuka „Saprofity”, w stylu Witkacego nigdy nie została zagrana. Ciągle mam nadzieję, że ktoś ją w końcu wystawi. Poezja przyszła później. Słynny profesor Michał Głowiński, z którym korespondowałem, napisał mi: „pan kiedyś będzie prozaikiem. Każdy utwór jest minipowieścią. Pan pisze inaczej niż wszyscy”. No tak, bo w wierszach – mimo nazwiska Częstochowski – nie ma częstochowskich rymowanek. Kiedyś dostałem recenzję: „Częstochowski – mimo nazwiska – nie pisze rymów”. Rymkiewicz napisał mi kiedyś: „panie Częstochowski, znakomite wiersze, ale dlaczego pan nie rymuje?” Żartował czy nie?

– Mieszkasz przy ulicy Herberta, patron bardziej godny niż wcześniejszy Kruczkowski?

– Z Herbertem zrobili mi dobrze, a mieszkańcom Kapuścisk współczuję. Gdyby zmienili mi nazwę ulicy na Kaczyńskiego, to bym się chyba wyprowadził… Mam taką refleksję, jak z filmu Kieślowskiego: życiem rządzi przypadek.

– A może wprost przeciwnie? Pisałeś, działałeś w „Monarze”, zostałeś w końcu doceniony.

– Przypadek w sensie, że dożyłem tego wyróżnienia. Miałem się załapać na Klub 27 (twórcy umierający w wieku 27 lat). Dojść do legend. A w wieku 27 lat przeszedłem na drugą stronę barykady i zacząłem leczyć ludzi. Zobacz jaka niesamowita wolta. To historia na film. Agnieszka Holland, którą znam, kończy film o Kafce. Może czas na film o Częstochowskim? (śmiech). Biografia na pewno jest atrakcyjna.

– Jak to było z grupą „Zabujanymi w Bydgoszczu (Brombergu)”? W mediach społecznościowych ma się coraz lepiej i liczy już około 20 tysięcy użytkowników.

– Mam w sobie gen twórcy, który szybko przekazuje swój pomysł następcom. Tak było nie tylko z „Zabujanymi”. W pewnym momencie zostawiłem „Monar”. Założyłem Młodzieżowy Telefon Zaufania w Bydgoszczy i zostawiłem. Podpalam jakieś ognisko na dwa – trzy lata i mnie nie ma.

Z „Kwartalnikiem Artystycznym” było identycznie. Po trzech latach odszedłem, bo nie zgadzałem się z linią pisma. Nie interesowało mnie robienie „muzeum”, chciałem pokazywać debiuty. Odkryłem Andrzeja Stasiuka (wcześniej debiutował w „Czasie Kultury”), Nataszę Gerke czy Izę Filipiak. Także Marzannę Bogumiłę Kielar, która ostatnio dostała Nagrodę Poetycką KOS. Debiutowała w „Kwartalniku Artystycznym”. Andrzej Stasiuk to mój kumpel z czasów hipisowskich. Znam go ze zlotów w Zbicznie pod Brodnicą. Też hipis, choć nigdy nie wyglądał, bo to trochę zakapior warszawski.

– Uciekliśmy od „Zabujanych”.

– Wymyśliłem ich, bo Bydgoszcz – moim zdaniem – jest zakompleksionym miastem i za słabo promowanym. A jaki hejt poszedł na nas za samą nazwę! Za „Bydgoszczu”, którą „popełnił” minister Rostowski. To „Bydgoszczu” w nazwie grupy stało się całkiem zabawne i wynika z mojego poczucia humoru, bo jestem osobą dość kpiarską. Lubię ironię, autoironię. Dodam, że ludzie rzadko chwalą się, że tu mieszkają. Jesteśmy trochę miastem „przeciągów”. Jak ktoś ma okazję, to czmycha do Warszawy czy Krakowa. Dyrektor teatru ucieka do Warszawy, wcześniej zrobił to Paweł Łysak. Będzie następny, żadna strata. Za czasów Łysaka bydgoski teatr święcił triumfy. Podobnie Adam Orzechowski uciekł do Gdańska. Nikt tu nie zagrzewa na dłużej, trochę to dziwne. A przecież miasto do mieszkania jest znakomite.

– Bo to fajne miasto?

– Mieszkam na Szwederowie. Schodzę Podgórną i w ciągu pięciu minut jestem w centrum. Mieszkam w dobrym miejscu. Obok Wzgórze Wolności, Wzgórze Dąbrowskiego, masa zieleni. Stare Szwederowo pomieszało się z młodym, stało się przez to malownicze. W ryj nadal można dostać, jak się źle trafi. Czyli są jeszcze historie słynnego Szwederowa.

– „Zabujanych” zostawiłeś w dobrych rękach.

– W bardzo dobrych, profesor Roman Leppert codziennie wstawia nowy materiał, za co go podziwiam, bo sam jestem niesolidnym człowiekiem. Nie nadaję się do regularnej pracy. Wpadłem na tak dobrych ludzi – administratorów strony, to chyba też przypadek. Chyba że los kieruje nami wszystkimi, wszystko jest poukładane i na nic nie masz wpływu. Gdybym wypalił się po trzech latach, to grupa by zniknęła, a dziś kwitnie.

– Jak sobie radzisz z przemijaniem?

– Gdybym był zdrów, to byłbym wolnym, fajnym człowiekiem. Umysł mam ciągle osiemnastolatka, co mi żona wypomina, że już nigdy nie dojrzeję. Na dobrą starość musi być zdrowie, a ja go nie mam. Zdrowa starość byłaby chyba w porządku. Dzwon bije coraz bliżej, wiadomo. Jak ktoś zna moją twórczość, to wie, że od debiutu cały czas pisałem o śmierci. Czyli oswoiłem przemijanie i śmierć nieomal od nastolatka. Ta myśl przewijała się u mnie chorobliwie niemal od początku. Może przez to wszedłem w ucieczki od rzeczywistości? To Charles Baudelaire napisał, że „trzeba być ciągle pijanym, aby nie czuć przemijającego czasu”. Pijanym w różnym sensie: pijanym poezją, literaturą, pracą. Dziś gadamy, ale jutro może nas już nie być. Ty dostaniesz kolejny zawał, a ja udar.

– Zamknąłeś swoją twórczość?

– Tom „Ulica Herberta” jest ostatni. Napisałem go ze strachu, że nie zdążę napisać tego ostatniego. Teraz już śmierć mnie nie zaskoczy. On jest testamentem. Gdybym był zdrowy, to pewnie napisałbym jeszcze wiele książek.

Zapis się na newsletter „Bydgoszcz Informuje”!

Udostępnij: Facebook Twitter